Pykło
i
"Bańki mydlane", 1730 r, Jean Siméon Chardin; żródło: Narodowa Galeria Sztuki w Waszyngtonie
Przemyślenia

Pykło

Piotr Stankiewicz
Czyta się 2 minuty

Jak w starej dobrej książce, zacznijmy od definicji. Potrzebna jest o tyle, że słowo „pykło” może nie być znane wszystkim. Jest to wyrażenie dość kolokwialne, a zarazem całkiem świeże – w roku 2017 było zgłoszone do plebiscytu jako młodzieżowe słowo roku. Definicja jest bez zagadek i ambiwalencji: „pykło” znaczy tyle, co „udało się”, „wyszło”, „chwyciło”, „stało się sukcesem”. Idea, która się rozeszła szybko i szeroko. Plan, który się powiódł. Strategia, która się dobrze opłaciła. A w slangu wojowników social media „pykło” jest synonimem „zażarło” – zyskało following, zrobiło duże zasięgi, zyskało dużo polubień, retweetów, komentarzy. Po prostu pykło.

Jest to jedno z tych wyrażeń, które dobrze zrozumieć i posmakować przez zaprzeczenie, a więc przez… „nie pykło”. Nie udało się, nie wyszło, nie chwyciło, nie rozeszło się po Internecie. Ale uwaga: nie każde niepowodzenie

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Sztuka ogarniania
i
"Astronom", Jan Vermeer, 1668 r., Luwr/Wikimedia Commons (domena publiczna)
Przemyślenia

Sztuka ogarniania

Piotr Stankiewicz

Wierzcie mi – znam się na tym. Gdyby istnieli bogowie prokrastynacji i nieporządku, to mogliby pobierać ode mnie nauki. Serio: ten tekst proszę potraktować jako doniesienia z pola walki, walki nieustannie przegrywanej, ale też heroicznie toczonej ciągle od nowa. Nie powołuję się na odkrycia amerykańskich naukowców (w sumie nigdy się na nie nie powołuję), ale na własne, najszczersze doświadczenie.

Dotychczasowy mój system działał (czy właśnie nie działał) bardzo prosto. Otóż robiłem sobie „listę to do”, w pliku lub na kartce, no i starałem się odhaczać zadania z niej. Bardzo szybko okazywało się, że jest to niemożliwe, że ta lista jest po prostu zbyt długa na to, że rozłazi się na wiele plików i wiele stron, a punktów na niej przybywa trzy razy szybciej, niż cokolwiek nadążę skreślać. Tworzyłem więc… nową listę, na którą przepisywałem najważniejsze i najpilniejsze rzeczy z tej poprzedniej. I apiać od nowa. Najpierw pojawiały się flamastry, podkreślenia, czarne, a potem czerwone obwódki, które miały być selekcją tego, co „naprawdę” mam zrobić. A potem wchodził kolejny kolor, kolejny wykrzyknik, „rzeczy naprawdę naprawdę ważne”, potem „NAPRAWDĘ NAPRAWDĘ KLUCZOWE”. A potem znów nie wiedziałem co i jak, więc trzeba było pisać nową listę. „Tudusie”, które nie krzyczały, nie groziły sankcjami czy przynajmniej obrażeniem się domowników, nie były oczywiście awansowane na nowe kartki. Zostawały na starych i – rzecz jasna – nigdy już do nich nie wracałem. Wiecie, o czym mówię, och jak dobrze wiecie!

Czytaj dalej