To film o dorastaniu, pamięci i wspomnieniach, które czasem zwodzą na manowce, a czasem są jedyną rzeczą, która nam pozostała. Kameralny „Aftersun”, autorski film debiutantki Charlotte Wells, głęboko dotyka emocji widza. O filmie i o swoim spotkaniu ze szkocką reżyserką pisze Mateusz Demski.
Na co dzień się tam nie zagląda. Albumy zwykle leżą na dnie szuflady, tylko czasem ktoś sobie o nich przypomni i wyciągnie je na wierzch, żeby przenieść się w czasie.
Moje dzieciństwo zamknięte jest w kilku albumach.
Biorę jeden, łącznie 98 zdjęć z wakacji nad Bałtykiem. Wiele ujęć niedoskonałych. Część z nich się powtarza. Zdjęcia są poruszone, niewyraźne, niedoświetlone. Zrobione pod słońce. Ktoś zamknął oczy, ktoś niechcący zasłonił palcem obiektyw. To nieważne. Liczy się tylko to, że uchwyciły chwilę, do której już nigdy nie będzie powrotu.
Czy to jest właśnie ta chwila, która była naprawdę warta uwiecznienia? Dlaczego chcieliśmy zatrzymać przy sobie akurat ten maleńki kawałek świata?
Zgadzam się z Susan Sontag, że zdjęcia dają ludziom poczucie wymyślonej – a nie rzeczywistej – przeszłości. Pisała też o tym, że każda rodzina poprzez fotografie stwarza przenośną walizkę obrazów, które zaświadczają o wspólnym życiu, nadaje zamrożonej na kliszy chwili nieśmiertelność.
Fotografia pozwala upewnić się, że coś wydarzyło się naprawdę. Obecność krewnych na zdjęciach rozprasza przynajmniej część żalu z powodu ich śmierci i nieobecności. Pozwala opisać zarazem to, czego nam brakuje.
Tak było z albumem rodzinnym Charlotte Wells, reżyserki f