Raperów robi na szaro Raperów robi na szaro
Przemyślenia

Raperów robi na szaro

Jan Błaszczak
Czyta się 3 minuty

Premiery kilku polskich albumów hiphopowych zaowocowały pojawieniem się nieśmiałej dyskusji o obecnej w tym środowisku mizoginii. W najbardziej zmaskulinizowanym środowisku recenzenckim, jakie zna rodzima kultura, jedni sięgali po argument gatunkowej konwencji, inni zwracali uwagę na propagowanie przez raperów trudnych do obrony wzorców. Niezależnie od tego, czy ta debata doprowadzi do jakichkolwiek wniosków, cieszy, że odbywa się choćby w takiej dość okrojonej skali. Cieszy również to, że kiedy mężczyźni pochylają się nad wspomnianą mizoginią, brytyjska MC nagrywa płytę, która może pogodzić nas wszystkich podczas grudniowych podsumowań. GREY Area to nie tylko najlepszy album w dorobku Little Simz, ale również jedno z najmocniejszych na razie wydawnictw 2019 r.

Zaczyna się ciosem. Singlowe Offence od razu uderza do głowy. Simz rapuje: „You do not scare me, no, you are not a threat” jakby zżymała się z powyższego akapitu. Jej rapowi towarzyszy ciężki, przesterowany bas, który przypomina, że jesteśmy po europejskiej stronie Atlantyku. To smoliste bragga zaskakująco kontrują jednak smyki oraz świergolące nad nimi partie fletu. W następnym na płycie utworze Boss Simz kontynuuje swoje przechwałki, bo przecież pierwszą płytą, jaką kiedykolwiek dostała, było Supa Dupa Fly Missy Elliott. Metaliczne uderzenia perkusji i jeszcze głębszy bas składają się na towarzyszący jej industrialny blues. Przy założeniu, że jest to blues pożeniony z nagraniami Azealii Banks. GREY Area nie stoi jednak tylko samym bragga – Little Simz może bezgranicznie wierzyć w swoje umiejętności, ale w sprawach pozamuzycznych zdarza jej się powątpiewać. Jak w Selfish, w którym Brytyjka swoim flow przypomina mi trochę Q-Tipa i rapuje o egoizmie, wspominając nieudany związek (ten temat będzie często powracał na tym albumie). Dalej dostajemy Wounds, gdzie śpiewane przez Chronixxa dancehallowe refreny kontrastują z surowymi zwrotkami pochylającymi się nad problemem strzelanin i powszechności broni wśród młodych mężczyzn. Na uwagę zasługuje fakt, że Brytyjka zauważa wpływ rapu na kreację takiego modelu życia. Tłumaczy, że w przypadku twórców hip-hopu to zazwyczaj konwencja, a wcielanie jej w życie jest nieporozumieniem i dramatem.

Na swojej najlepszej w dorobku płycie Little Simz świetnie miesza prywatne z publicznym. Podobny balans udaje się zachować w warstwie muzycznej, gdzie elektroniczne bity stosunkowo często ustępują brzmieniu żywych instrumentów. Gdzie ciężki bas sąsiaduje z radosnym funkiem (Sherbet Sunset) czy gorącym soulem (Flowers). Ten eklektyzm dobrze zgrywa się z tytułową „szarą strefą”, którą Brytyjka określa swój wiek – 25 lat, kiedy ma wciąż więcej pytań niż odpowiedzi. Spoiwem, które sprawia, że GREY Area nie rozpada się pod naporem pomysłów, jest nienaganny, mocno zrytmizowany, gęsty rap Simz, którym nie bez powodu zachwyca się hiphopowe środowisko od Lauryn Hill po Kendricka Lamara. Ten ostatni już cztery lata temu nazwał ją jedną z największych talentów we współczesnym rapie. Nawet jeśli wówczas ten komplement wydawał się trochę na wyrost, to dziś pasuje jak ulał.
 

Czytaj również:

Solange w wersji lounge Solange w wersji lounge
Przemyślenia

Solange w wersji lounge

Jan Błaszczak

Dwa lata temu, z przyczyn poniekąd egoistycznych, śledziłem spustoszenia, jakich w południowych stanach dokonywały huragany. W feralnym pod tym względem 2017 r. zły los oszczędził Nowy Orlean, wyżywając się na Florydzie i Teksasie. W wyniku ataku potężnego żywiołu w Houston i jego okolicach zginęło 68 osób, a straty materialne oszacowano na 125 mld dolarów. Takie katastrofy nierzadko jednoczą społeczność, wzmagając w niej poczucie lokalnego patriotyzmu. Wystarczy przypomnieć Katrinę i samą tylko liczbę utworów muzycznych dedykowanych zniszczonemu Nowemu Orleanowi przez jego mieszkańców. Nie wiem, czy ten sam mechanizm zadziałał w przypadku urodzonej w Houston Solange Knowles, kiedy kilka miesięcy po tej katastrofie rozpoczęła pracę nad nową płytą. Niewątpliwie jednak głównym bohaterem albumu jest rodzinne miasto wokalistki, największa metropolia Teksasu.

Houston jest bardzo zasłużone dla czarnej muzyki. Zwłaszcza dla hip-hopu, a to za sprawą Devina the Dude’a, DJ-a Screw i przede wszystkim niezwykłej, horrorcore’owej grupy Geto Boys. Bez dwóch zdań jednak najbardziej znanymi afroamerykańskimi artystkami związanymi z tym miastem są siostry Knowles. A zwłaszcza starsza z nich, bo autorce When I Get Home daleko wciąż do rozpoznawalności Beyoncé. Po wysłuchaniu tej płyty trudno zresztą podejrzewać, by Solange czyniła zakusy w celu rozpętania siostrzanej walki o medialny prymat. Jej czwarty album trudno nawet nazwać „popowym”. Więcej tu R&B, hip-hopu, kosmicznego jazzu i podlanej dubem psychodelii. When I Get Home można by zestawić z nagraniami The Internet, Keleli, Noname, ale także Thundercata czy nawet Shabazz Palaces (końcówka Dreams). Warstwa brzmieniowa albumu sugeruje zaś, że Solange częściej z poradami udaje się do Erykah Badu niż do swojej bardziej utytułowanej siostry. Co bardzo mnie cieszy, bo być może mojemu myśleniu brakuje rozmachu, ale jedna Beyoncé wystarcza mi w zupełności.

Czytaj dalej