Premiery kilku polskich albumów hiphopowych zaowocowały pojawieniem się nieśmiałej dyskusji o obecnej w tym środowisku mizoginii. W najbardziej zmaskulinizowanym środowisku recenzenckim, jakie zna rodzima kultura, jedni sięgali po argument gatunkowej konwencji, inni zwracali uwagę na propagowanie przez raperów trudnych do obrony wzorców. Niezależnie od tego, czy ta debata doprowadzi do jakichkolwiek wniosków, cieszy, że odbywa się choćby w takiej dość okrojonej skali. Cieszy również to, że kiedy mężczyźni pochylają się nad wspomnianą mizoginią, brytyjska MC nagrywa płytę, która może pogodzić nas wszystkich podczas grudniowych podsumowań. GREY Area to nie tylko najlepszy album w dorobku Little Simz, ale również jedno z najmocniejszych na razie wydawnictw 2019 r.
Zaczyna się ciosem. Singlowe Offence od razu uderza do głowy. Simz rapuje: „You do not scare me, no, you are not a threat” jakby zżymała się z powyższego akapitu. Jej rapowi towarzyszy ciężki, przesterowany bas, który przypomina, że jesteśmy po europejskiej stronie Atlantyku. To smoliste bragga zaskakująco kontrują jednak smyki oraz świergolące nad nimi partie fletu. W następnym na płycie utworze Boss Simz kontynuuje swoje przechwałki, bo przecież pierwszą płytą, jaką kiedykolwiek dostała, było Supa Dupa Fly Missy Elliott. Metaliczne uderzenia perkusji i jeszcze głębszy bas składają się na towarzyszący jej industrialny blues. Przy założeniu, że jest to blues pożeniony z nagraniami Azealii Banks. GREY Area nie stoi jednak tylko samym bragga – Little Simz może bezgranicznie wierzyć w swoje umiejętności, ale w sprawach pozamuzycznych zdarza jej się powątpiewać. Jak w Selfish, w którym Brytyjka swoim flow przypomina mi trochę Q-Tipa i rapuje o egoizmie, wspominając nieudany związek (ten temat będzie często powracał na tym albumie). Dalej dostajemy Wounds, gdzie śpiewane przez Chronixxa dancehallowe refreny kontrastują z surowymi zwrotkami pochylającymi się nad problemem strzelanin i powszechności broni wśród młodych mężczyzn. Na uwagę zasługuje fakt, że Brytyjka zauważa wpływ rapu na kreację takiego modelu życia. Tłumaczy, że w przypadku twórców hip-hopu to zazwyczaj konwencja, a wcielanie jej w życie jest nieporozumieniem i dramatem.
Na swojej najlepszej w dorobku płycie Little Simz świetnie miesza prywatne z publicznym. Podobny balans udaje się zachować w warstwie muzycznej, gdzie elektroniczne bity stosunkowo często ustępują brzmieniu żywych instrumentów. Gdzie ciężki bas sąsiaduje z radosnym funkiem (Sherbet Sunset) czy gorącym soulem (Flowers). Ten eklektyzm dobrze zgrywa się z tytułową „szarą strefą”, którą Brytyjka określa swój wiek – 25 lat, kiedy ma wciąż więcej pytań niż odpowiedzi. Spoiwem, które sprawia, że GREY Area nie rozpada się pod naporem pomysłów, jest nienaganny, mocno zrytmizowany, gęsty rap Simz, którym nie bez powodu zachwyca się hiphopowe środowisko od Lauryn Hill po Kendricka Lamara. Ten ostatni już cztery lata temu nazwał ją jedną z największych talentów we współczesnym rapie. Nawet jeśli wówczas ten komplement wydawał się trochę na wyrost, to dziś pasuje jak ulał.