
Aleksandra Lipczak: Jak dużo wiedziałeś o Hondurasie, kiedy Associated Press wysłał cię tam jako korespondenta?
Alberto Arce: Praktycznie nic. Przepracowałem 10 lat na Bliskim Wschodzie: w Iraku, Libii, Palestynie, Afganistanie. Później, właściwie przypadkiem, znalazłem się w Gwatemali, gdzie zatrudniłem się w jednym z tamtejszych internetowych dzienników, „Plaza Pública”.
Po niecałym roku znajomy fotograf z AP dał mi cynk: „Szukają korespondenta w Hondurasie, zgłaszasz się?”. Tak też zrobiłem, a kiedy po miesiącu zadzwonili do mnie z informacją, że chcą mnie zaprosić na rozmowę, po raz pierwszy usiadłem przed komputerem i wpisałem w Google’a: „Tegucigalpa”.
Prawda jest taka, że wówczas już od ośmiu miesięcy pracowałem jako dziennikarz w innym kraju Ameryki Środkowej, znałem więc ogólny kontekst. Miałem też za sobą dekadę doświadczenia w miejscach pełnych przemocy. Nie było dla mnie nowością, że znajdę się w mieście, gdzie jest wielu uzbrojonych mężczyzn. Nie miałem jednak zielonego o samym Hondurasie, to prawda. Będę tego jednak bronił jako czegoś pozytywnego.
To znaczy?
Weźmy taką sytuację. Dziennikarz agencyjny często musi brać udział w wydarzeniach, które nie są szczególnie ciekawe. Na przykład w konferencjach prasowych ministra zdrowia – totalna nuda. Ale dlatego, że nic nie wiesz, że jesteś cudzoziemcem i że ciągle musisz zadawać pytania, udaje ci się spojrzeć na otoczenie w świeży sposób i znaleźć historie, których nie widzą ludzie stamtąd. Nie mówiąc o tym, że na konferencji spotykasz 30 lokalnych dziennikarzy, których też możesz o wszystko wypytać.
Teraz mieszkam w Hiszpanii, w miejscu, w którym się urodziłem. To niewielkie miasteczko 40 minut od miasta Gijón, w górach. Kiedy idę ulicą, nic mnie nie zaskakuje. Ale gdyby mnie ktoś przeniósł do Warszawy, gdzie zresztą nigdy nie byłem, wszystko byłoby dla mnie nowe i intrygujące, łącznie z czcionką w kawiarnianym menu. Od razu zacząłbym stawiać pytania, węszyć.
W Tegucigalpie, gdzie mieszkałem, miałem zwyczaj towarzyszenia policjantom podczas nocnych patroli. Często robiłem to w towarzystwie zagranicznych fotografów, którzy przyjeżdżali do Hondurasu na parę dni. Mój pierwszy raz wyglądał własnie tak, przyjeżdżał fotograf, poprosił mnie: „Alberto, załatw mi noc z policją na mieście”.
Wybraliśmy się razem na ten objazd. Przez pierwsze sześć godzin nie działo się nic ciekawego, paliliśmy z policjantami fajki, rozmawialiśmy. Ale nagle, o trzeciej w nocy, zatrzymaliśmy p