Aleksandra Lipczak: Jak dużo wiedziałeś o Hondurasie, kiedy Associated Press wysłał cię tam jako korespondenta?
Alberto Arce: Praktycznie nic. Przepracowałem 10 lat na Bliskim Wschodzie: w Iraku, Libii, Palestynie, Afganistanie. Później, właściwie przypadkiem, znalazłem się w Gwatemali, gdzie zatrudniłem się w jednym z tamtejszych internetowych dzienników, „Plaza Pública”.
Po niecałym roku znajomy fotograf z AP dał mi cynk: „Szukają korespondenta w Hondurasie, zgłaszasz się?”. Tak też zrobiłem, a kiedy po miesiącu zadzwonili do mnie z informacją, że chcą mnie zaprosić na rozmowę, po raz pierwszy usiadłem przed komputerem i wpisałem w Google’a: „Tegucigalpa”.
Prawda jest taka, że wówczas już od ośmiu miesięcy pracowałem jako dziennikarz w innym kraju Ameryki Środkowej, znałem więc ogólny kontekst. Miałem też za sobą dekadę doświadczenia w miejscach pełnych przemocy. Nie było dla mnie nowością, że znajdę się w mieście, gdzie jest wielu uzbrojonych mężczyzn. Nie miałem jednak zielonego o samym Hondurasie, to prawda. Będę tego jednak bronił jako czegoś pozytywnego.
To znaczy?
Weźmy taką sytuację. Dziennikarz agencyjny często musi brać udział w wydarzeniach, które nie są szczególnie ciekawe. Na przykład w konferencjach prasowych ministra zdrowia – totalna nuda. Ale dlatego, że nic nie wiesz, że jesteś cudzoziemcem i że ciągle musisz zadawać pytania, udaje ci się spojrzeć na otoczenie w świeży sposób i znaleźć historie, których nie widzą ludzie stamtąd. Nie mówiąc o tym, że na konferencji spotykasz 30 lokalnych dziennikarzy, których też możesz o wszystko wypytać.
Teraz mieszkam w Hiszpanii, w miejscu, w którym się urodziłem. To niewielkie miasteczko 40 minut od miasta Gijón, w górach. Kiedy idę ulicą, nic mnie nie zaskakuje. Ale gdyby mnie ktoś przeniósł do Warszawy, gdzie zresztą nigdy nie byłem, wszystko byłoby dla mnie nowe i intrygujące, łącznie z czcionką w kawiarnianym menu. Od razu zacząłbym stawiać pytania, węszyć.
W Tegucigalpie, gdzie mieszkałem, miałem zwyczaj towarzyszenia policjantom podczas nocnych patroli. Często robiłem to w towarzystwie zagranicznych fotografów, którzy przyjeżdżali do Hondurasu na parę dni. Mój pierwszy raz wyglądał własnie tak, przyjeżdżał fotograf, poprosił mnie: „Alberto, załatw mi noc z policją na mieście”.
Wybraliśmy się razem na ten objazd. Przez pierwsze sześć godzin nie działo się nic ciekawego, paliliśmy z policjantami fajki, rozmawialiśmy. Ale nagle, o trzeciej w nocy, zatrzymaliśmy pandillero, członka gangu. Pierwszy raz widziałem kogoś takiego na oczy, o Mara Salvatrucha (jeden z głównych latynoskich gangów działających w Ameryce Środkowej i Północnej – przyp. Aut.) dotąd tylko czytałem. I co zobaczyłem? 18-letnie dziecko, które na dodatek płaczące. Ale zaraz, to nie mieli być mordercy bez skrupułów? – pomyślałem.
Policjant powiedział mi wtedy, całkiem otwarcie: „Płacze, bo wie, że gdybyśmy byli sami, od razu by zginął. Ale że wy jesteście z nami, to mu się udało”.
“Jak to, zabijacie pandilleros ot, tak?” – zacząłem dopytywać. Policjant z całkowitym spokojem odpowiedział, że owszem. Byłem cudzoziemcem, nic nie rozumiałem z tego, co się dzieje, zadawałem naiwne pytania i rozmawiałem z ludźmi nie oceniając ich. Tylko dlatego udało mi się wydobyć podobną deklarację. 6 miesięcy później ja, Hiszpan, który jeszcze niedawno nie wiedział nic o Hondurasie, miałem gotowe śledztwo dziennikarskie na temat policyjnych szwadronów śmierci. Gdybym był ekspertem od regionu, dostałbym pewnie raport z Wilson Center albo Human Rights Watch, zrobiłbym „kopiuj-wklej” i byłoby po sprawie. Wszyscy wiedzą, że policja w Ameryce Środkowej zabija, tak już jest, co zrobić. Ale ja nie jestem ekspertem, tylko reporterem. Jeśli wypuścisz mnie na ulicę, wrócę z historią.
Twoja książka znalazła się wśród 10 książek nominowanych w tym roku do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Co ciekawe, jest też wśród nich reportaż salwadorskiego reportera Oscara Martineza, Bestia, który opowiada o migrantach z Ameryki Środkowej, którzy próbują dostać się do USA.
Książka Oscara, który jest dziś zresztą jednym z najlepszych latynoskich reporterów, ukazała się dużo wcześniej niż moja. Ale to moją powinno się w zasadzie czytać najpierw, bo to ona wyjaśnia powody, dla których ludzie decydują się wyruszyć w tę morderczą podróż. Tak czy inaczej, niezależnie od porządku w jakim się je czyta, nasze książki to dwa rozdziały tej samej opowieści.
Poznałem Oscara go na długo przed tym, zanim sam postawiłem stopę w Ameryce Środkowej, właśnie w związku z jego reportażami. Kiedy już tam wylądowałem, mój punkt widzenia na region był już w sporym stopniu ukształtowany przez to, co pisze on i jego zespół z Sala Negra (reporterski dział poświęcony zjawisku przemocy w salwadorskim dzienniku internetowym „El Faro”). To oni nauczyli mnie patrzeć na środkowoamerykańską przemoc i szukać jej źródeł.
Dlaczego zdecydowałeś się na wyjazd właśnie do Hondurasu?
Jestem pracownikiem mediów, jadę tam, gdzie jest dla mnie zajęcie. W sytuacji kryzysu strukturalnego, w jakim znajdują się media w Hiszpanii, nie zawsze mogę wybierać kierunek.
To w sumie całkiem zabawna historia, pięć lat później mogę już ją chyba opowiedzieć. Przez te 3,5 roku, podczas których pracowałem jako korespondent Associated Press, byłem nielegalnym migrantem. Un mojado, jak mówi się w Ameryce Łacińskiej. Mimo że pracowałem dla wielkiej amerykańskiej korporacji, nigdy nie miałem pozwolenia na pracę ani ubezpieczenia zdrowotnego. Co trzy miesiące musiałem wyjeżdżać z Hondurasu, udawać, że jadę na wakacje i w ten sposób odnawiać wizę. Zasadniczo, pojechałem do Hondurasu w sytuacji totalnej niepewności tak finansowej, jak i zawodowej. Moja córka miała wtedy rok. Kto jedzie mieszkać w jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie z niemolakiem, jeśli ma inne wyjście?
Potem byłem podobnie prekarnej sytuacji w Meksyku, również jako korespondent agencji. Ale nigdy, przenigdy nie zostałem poproszony o okazanie pozwolenia na pracę. Byłem w końcu białym Europejczykiem, a założenie jest takie, że biali Europejczycy nie mogą być nielegalnymi migrantami. Tymczasem tak właśnie było i dlatego czuję totalną empatię w stosunku do ludzi, o których piszę. Jestem oczywiście świadomy swoich przywilejów: jestem biały, mam europejski paszport, w każdej chwili mogę wsiąść w samolot i wrócić do domu, policja nie zrobi mi krzywdy. Ale mimo wszystko, w swojej kategorii zawodowej jestem tanią siłą roboczą, podobnie jak wielu innych hiszpańskich dziennikarzy. Jesteśmy pracownikami sezonowymi, wędrujemy za pracą jak ludzie, którzy zbierają pomidory. Paradoks polega na tym, że w międzyczasie publikujemy książki i zdobywamy nagrody, choć warunki pracy mamy podobnie niepewne jak tymczasowi robotnicy. Muszę jednak przyznać, że coraz lepiej to znoszę. Pojawiło się u mnie coś w rodzaju robotniczej dumy.
Jakie są twoje pierwsze wspomnienia z Hondurasu?
Przemoc nie robiła na mnie aż takiego wrażenia, przynajmniej nie na wejściu. Jeszcze w Gwatemali poszedłem do biblioteki i wróciłem stamtąd z dziesięcioma książkami o Hondurasie, które natychmiast pochłonąłem. Zrozumiałem, że wybieram się do państwa upadłego i zależało mi na tym, żeby zrozumieć na czym właściwie polega ten fenomen
Już na miejscu, kiedy tylko miałem wolną chwilę, chodziłem na postój taksówek, żeby porozmawiać z taksówkarzem, z którym zwykle jeździłem. Kupowałem piwo, siadałem obok niego i tak sobie konwersowaliśmy: z nim, z ludźmi, którzy przechodzili obok nas, z panią ze sklepu. Jak już mówiłem, często zabierałem się też z policjantami na nocny patrol. Nawet nie wiem, ile nocy z nimi przejeździłem. Nie zawsze w jakimś określonym celu, to był po prostu mój sposób, żeby poznać miasto.
Co rano chodziłem też na piechotę do centrum Tegucigalpy, gdzie mieszkałem,
kupowałem po drodze trzy gazety i siadałem w kawiarni na placu, żeby wypić kawę albo dwie. Kiedy zauważałem, że na ławce siadają trzej typowi panowie po sześćdziesiątce, którzy nie mają nic innego do roboty, kupowałem paczkę papierosów, podchodziłem do nich i pytałem: mieliby panowie coś przeciwko temu, żebym się przysiadł?
Nie od dziś wiadomo, że palenie papierosów ułatwia nawiązywanie kontaktów. Podczas wizyt w honduraskim parlamencie zawsze miałem przy sobie paczkę czerwonych Marlboro i czyhałem z nimi przed wejściem na posłów.
To był właśnie mój sposób życia w Hondurasie: godzinami rozmawiałem z ludźmi.
Brzmi to sielankowo, ale przecież książka zaczyna się od sceny zabójstwa tuż obok twojego domu. Honduras to jeden z krajów o najwyższej liczbie morderstw w przeliczeniu na mieszkańca.
Nieważne, ile napięcia i przemocy jest na ulicach, ludzie i tak zawsze będą próbowali żyć normalnie. Widziałem to w Bagdadzie i w Bejrucie podczas izraelskiego bombardowania w 2006 roku. Bary pozostawały otwarte, ludzie żyli dalej i kropka. Tak samo jest w Tegucigalpie czy San Pedro Sula. Ludzie chodzą do barów na piwo. Kiedy dochodzi do strzelaniny, wychodzą, żeby zobaczyć, co się stało i kto zginął, ale 20 minut później są z powrotem przy kontuarze. Nie da się zawiesić życia na kołku. Ja sam wytrzymałem w Hondurasie trzy lata z hakiem. Kiedy zdałem sobie sprawę, że widziałem już cały cykl możliwej przemocy i zaczynam się do niej przyzwyczajać, a na dodatek coraz bardziej się boję, wykonując swój zawód, był to dla mnie znak, że lepiej wyjechać. Nie jestem niezastąpiony, więc nie było potrzeby, żebym został w Hondurasie dłużej niż przewidywał mój kontrakt.
Powiedziałeś w jakimś wywiadzie, że gdyby nie rodzina, zostałbyś dłużej.
W związku z bardzo restrykcyjnym protokołem bezpieczeństwa, moja firma już po dwóch latach zobligowała mnie i moją rodzinę do wyjazdu. „Alberto, skończyło się, mówili, nie możemy wam dłużej zapewnić bezpieczeństwa”. Żona i córka wyjechały, ale ja się uparłem i zostałem jeszcze rok. Potem przeniosłem się do Meksyku, ale wracałem jeszcze wiele razy do Hondurasu. Gdyby teraz ktoś zaproponował mi wyjazd na miesiąc, pojechałbym tam bez wahania. Ale na dłużej już nie.
Dlaczego?
Bo to zbyt duże obciążenie psychiczne. Są dwa typy stresu pourazowego. Pierwszy – taki, jaki znam ze Strefy Gazy. Spada pocisk i nagle, bez żadnego ostrzeżenia, masz przed sobą 25 zmasakrowanych ciał. Tu źródło traumy jest jasne.
Ale jest też stres, który kumuluje się powoli, w ciszy, miesiącami. Czasami nie ma nic wspólnego z oglądaniem ciał, ale na przykład z koncepcją sprawiedliwości czy raczej jej brakiem. Albo obcowaniem z człowiekiem, który nie ma najmniejszych szans, żeby wyjść w życiu z nędzy. To stres, który dopada cię, kiedy słuchasz historii dziewczynki zgwałconej przez ojca, kiedy patrzysz na mężczyzn w centrum Tegucigalpy, pięćdziesięciolatków bez zębów, na które ich nie stać, kiedy dowiadujesz się, że ludzie umierają, bo nie mają dostępu do dializ.
W Tegucigalpie mieliśmy z fotografami taki zwyczaj, że w każdą sobotę wybieraliśmy się na cmentarz. Tego dnia chowano niezidentyfikowane ciała, dla których nie było już miejsca w kostnicy. Paradoksalnie, widok setek rozkładających się ciał robi na mnie mniejsze wrażenie niż patrzenie na wiecznie niedojadające dzieci. O których wiem, że nigdy w całym swoim życiu nie będą dojadać i które ratują się wdychaniem kleju.
Są więc dwa rodzaje stresu pourazowego, ten dramatyczny, „filmowy” i ten realny. Mieszkanie przez trzy lata w Hondurasie, Nikaragui czy Salwadorze odciska na tobie ślad. Przyzwyczajasz się do cierpienia innych i nie jest to coś, co łatwo znieść. Ja nie byłem w stanie. Teraz mam ewidentny syndrom PTSD, który przybrał postać bardzo negatywnej wizji człowieka i życia. Takie są konsekwencje tych czterech-pięciu lat, które spędziłem w Ameryce Środkowej.
Jeśli Honduras pojawia się w mediach, to zwykle w kontekście rekordowej liczba zabójstw. Jak to jest, żyć w takim miejscu?
Opowiem może o jednej z bardziej zaskakujących rzeczy, jakie widziałem w życiu. Nie wiem, jak jest w Polsce, ale hiszpańskie kostnice to raczej puste miejsca. Odwiedzają je co najwyżej krewni, którzy przyjeżdżają zidentyfikować zmarłych. W Tegucigalpie są jednak zawsze pełne ludzi, o każdej porze. W drzwiach kłębi się tłum mężczyzn: to reprezentanci polityków, którzy rozdają ludziom w prezencie trumny w zamian za głos. Trudno o obraz, który lepiej wyjaśniałby, do jakiego stopnia w Hondurasie zbanalizowała się śmierć.
W Argentynie politycy rozdają w prezencie buty do piłki nożnej, w Nikaragui blachę do pokrycia dachu, w Hiszpanii parasole z logo partii. W Hondurasie, jeśli chcesz, żeby na ciebie głosowano, musisz dać ludziom trumny. Śmierć jest czymś normalnym, ludzie nie uważają już, że to coś wyjątkowego. A z drugiej strony, kiedy umiera im ktoś bliski, wielu z nich nie ma pieniędzy, żeby zapłacić za trumnę. Dlatego news o darmownych trumnach w Hondurasie musi iść w parze z newsem o tym, że co sobotę trzeba oczyszczać kostnicę z niezidentyfikowanych ciał i wrzucać je do zbiorowej mogiły – właśnie dlatego, że ludzi nie stać na to, żeby odebrać ciało krewnego i godnie je pochować. Jeśli to nie jest dobre wyjaśnienie tego, czym jest przemoc w Hondurasie, to nie wiem, co nim jest.
Honduraska przemoc ma jednak wiele twarzy. W książce piszesz o „niewidzialnych uchodźcach”, czyli ludziach zmuszanych przez gangi do opuszczenia domów albo o szantażach ekonomicznych, które są częścią codziennego życia w tym kraju.
Pierwsze skojarzenie ze słowem przemoc to „strzał”. Ale do wystrzału dochodzi, bo ktoś nie zapłacił haraczu. U jego początków jest zwykle wymuszenie. To na nim opiera się prawdziwa ekonomia tego kraju. Żeby to działało, musi istnieć grupa organizacji innych niż państwo, które kontrolują terytorium. I tak właśnie jest w przypadku Hondurasu, gdzie organizacje kryminalne podzieliły kraj między siebie, podporządkowały sobie społeczeństwo, przekupiły polityków, policję i armię, żeby nie przeszkadzały im w tym, co jest sednem ich istnienia: przemytem kokainy z Kolumbii i Wenezueli do USA.
Honduras to upadłe państwo, bo państwo jest tam nieobecne, wycofało się. Nie spełnia swoich podstawowych funkcji, do których należy zapewnienie bezpieczeństwa populacji, zarządzanie służbą zdrowia, tworzenie infrastruktury.
A cały ten system destrukcji, przemocy, śmierci i anihilacji państwa ma jeden cel: oczyścić drogę kokainie, tak aby bez przeszkód mogła podróżować z miejsca, gdzie się ją produkuje do miejsca konsumpcji. Jest takie powiedzenie: każda kreska, którą wciągasz w Nowym Jorku, to jeden Honduranin mniej. Gospodarka Hondurasu jest ściśle związana ze zbrodnią. Ale równie dobrze można powiedzieć, że to kapitalizm w czystej postaci.
Zresztą jest to ekonomia o wciąż mocno kolonialnej strukturze, dosłownie. Amerykańska korporacja United Fruit Company to największy posiadacz ziemski w Hondurasie.
Strukturalne przyczyny przemocy – to o nich opowiada w dużej mierze twoja książka.
Wyobraź sobie taką sytuację: masz 14 lat, kilkoro młodszego rodzeństwa. Ojciec zniknął. W domu nie ma jedzenia. Nie ma też szkoły, bo trzeba zarabiać, ale z pracy trudno wyżyć. Wtedy ktoś do ciebie przychodzi i mówi: będziesz pilnować tego rogu albo dostarczysz taką i taką przesyłkę, zapłacę ci 10 dolarów. Albo: dam ci pistolet i pójdziesz z nim odebrać haracz. I tak dalej. I teraz pytanie: jeśli to 14-letnie dziecko wstępuje do gangu, jest to wina dziecka czy raczej społeczeństwa?
Spotkanie z grupą pandilleros, których prosisz o rozmowę w związku ze swoim dziennikarskim śledztwem, to jednak jedyny moment w książce, kiedy naprawdę się boisz.
Oczywiście, to były nastoletnie gnoje, uzbrojone i na dodatek naćpane. Nie neguję tego. Ale po to poszedłem na studia, żeby zdobyć szerszą perspektywę i umieć wyjrzeć poza własny czubek nosa. Jeśli tamtego ranka któryś z nich by do mnie strzelił, byłoby to skur……..o, ale jako dziennikarz byłbym w stanie zrozumieć, co doprowadziło do oddania tego wystrzału
Weźmy inny przykład. Moje miasto, Gijón, zostało w czasie wojny domowej zbombardowane, być może zresztą podobnie jak twoje podczas II wojny światowej. Rozumiem jednak, że niektórzy z najeźdźców byli tam, gdzie byli, wbrew swojej woli. Nie tracę z oczu całego kontekstu.
Wszystkie zbiorowości mają swoje kozły ofiarne, kogoś, kogo mogą za wszystko obwiniać i kogo są gotowe poświęcić w imię „wspólnego dobra”. W Hondurasie są to właśnie członkowie gangów, ale to zbyt proste wyjaśnienie.
Większość honduraskiego społeczeństwa nie ma wątpliwości: trzeba z nich „oczyścić” kraj. Dzienniki publikują zdjęcia tortur z policyjnych posterunków i na nikim nie robi to wrażenia.
To społeczeństwo w stanie rozpadu, które utraciło jakąkolwiek spójność. Społeczeństwo analfabetów, które nigdy nie postawiło na edukację publiczną dostępną dla wszystkich. Społeczeństwo, w którym nie działa choćby minimum demokracji, gdzie alternatywą dla dyktatury są pseudodemokratyczne, autorytarne rządy. To społeczeństwo, czy raczej grupa ludzi, pozostawionych samym sobie. Z klasą polityczną, która traktuje obywateli jako kolejny z zasobów, z którego można coś wycisnąć, choćby była to ostatnia kropla krwi.
Jest jedna historia, której nie ma w książce, a która chyba powinna się tam znaleźć. To opowieść o tym, jak w latach 70. i 80., jeszcze w czasach teologii wyzwolenia, Kościół Katolicki ciężko pracował nad tym, żeby odtworzyć coś na kształt choćby minimum społecznej spójności w Hondurasie. I o tym, że natychmiastową odpowiedzią USA była inwazja ewangelickich sekt, które zrujnowały cały ten wysiłek. Dziś te sekty to prawdziwe zło wcielone. Roi się w nich od oszustów, manipulatorów, kłamców. Małe ewangelickie świątynie, które można znaleźć w każdej dzielnicy, są jak gangi. Żerują na zdesperowanych ludziach i nie wahają się wyssać z nich ostatniego grosza.
Ostatnim promykiem nadziei w Hondurasie byli dla mnie jezuici, którzy prowadzą centrum analiz społecznych ERIC, mają też swoją stację radiową. Jest w tym środowisku trochę starszych księży, którzy pamiętają jeszcze czasy teologii wyzwolenia, do tego grupa prawników. Nie jestem wierzący, ale to wydawali mi się ostatnią światłą wyspą w tym kraju.
Istnieje narracja, zgodnie z którą za obecny stan rzeczy odpowiada zamach stanu z 2009 roku, wspierany po cichu przez USA, który odsunął od władzy prosocjalnego prezydenta Manuela Zelayę. Ty uciekasz jednak od romantycznej wizji rządów Zelayi.
Wyjaśnienie jest proste. Honduras nikogo nie obchodzi, nie ma tam na co dzień zagranicznych korespondentów, a niezależne dziennikarstwo na lokalnym poziomie prawie nie istnieje. Są za to dwie-trzy bardzo aktywne organizacje praw człowieka. Bardzo fajne, nie chcę, żeby zabrzmiało to tak, jakbym miał coś przeciwko nim. I one mają swoją agendę, słuszną, ale wciąż jest to agenda organizacji praw człowieka. Kiedy jesteś daleko, a ktoś bombarduje cię swoją wersją wydarzeń, ta wersja staje się wreszcie obowiązującą i jedyną. I tak się też stało i w tym przypadku.
Nie da się zaprzeczyć, że po zamachu stanu wzrosły statystyki dotyczące przemocy i przemytu narkotyków. Dlaczego? Bo USA i Unia Europejska zawiesiły wówczas swoje wsparcie wojskowe dla Hondurasu, USA wycofało nawet system radarowy, pozwalający namierzać przemytników. Kokaina miała w tym momencie wolną drogę, jej przemyt wzrósł trzykrotnie, a wraz z nim inne formy przemocy.
Po zamachu stanu niewiele się jednak zmieniło w samych strukturach państwa. Dyrektor generalny policji pozostał ten sam, na najwyższych stanowiskach zostali ci sami wojskowi. W Hondurasie jest bardzo mała grupa osób, które od dawna dzielą władzę między siebie. Zelaya i jego rodzina tkwili tak samo po uszy w bagnie jak wszyscy, którzy przyszli po nich. Jedyna różnica polega na tym, że niektórzy prezydenci maskują swoją współpracę z przestępczością zorganizowaną w sposób bardziej postępowy, inni – konserwatywny.
O Xiomarze Castro, liderce partii Libre i żonie Zelayi, która kandydowała w wyborach prezydenckich w 2013 roku, pisano za granicą, że jest reprezentanką lewicy XXI wieku. Honduras to jeden z krajów, w których aborcja jest całkowicie zakazana, niezależnie od okoliczności. Dzień przed wyborami zapytałem ją więc: „A aborcja? Co zamierza pani zrobić w tej sprawie?”. „To sprawa Boga, zostawimy ją tak, jak jest” – odpowiedziała. W książce opisuję też scenę z meetingu partii Libre, podczas którego ktoś mówi ze sceny, żeby nie głosować na oponenta, bo to pedał. Dosłownie. Wystarczyła więc chwila rozmowy z członkami partii Libre, żeby przekonać się, że to taka sama skrajna prawica jak rządząca dziś Partia Narodowa. Ale żeby się o tym przekonać, trzeba pojechać do Tegucigalpy, spędzić tam tydzień, porozmawiać z tymi ludźmi osobiście. Zobaczyć coś więcej niż hasła i flagi.
Nie da się więc interpretować zamachu stanu przez pryzmat podziału lewo-prawo. Chyba że chodzi o lewą i prawą stronę Doliny Aguán, czyli honduraskie centrum przemytu narkotyków. Otoczenie Zelayi kontroluje jedną stronę, a jego następcy Lobo i Hernández – drugą.
Czy jest wielu Honduranów, którzy wierzą, że inny kraj jest możliwy? Z twojej książki bije wielka gorycz, ale wspominasz też parę pozytywnych historii.
Poznałem trochę takich osób i ostatni rozdział poświęcam właśnie im. Nie przypadkiem, bo chciałem, żeby to właśnie ich obraz został z czytelnikami. To ludzie, którzy robią co mogą, żeby coś się zmieniło. Fantastyczni programiści, którzy projektują aplikacje rozpoznające numery szantażystów czy wisiorki z geolokalizatorami dla migrantów przeprawiających się przez Meksyk, to kobiety, które walczą o legalizację aborcji, artyści, poeci, badacze. Ale praca reportera polega na kontrolowaniu władzy. To ktoś, kto wkłada palec w oko i przeszkadza. Wyniki tej kontroli prawie nigdy nie są pozytywne, a jeśli tak, to istnieje ryzyko, że reporter stał się rzecznikiem rządzących. Gorycz, o której mówisz, bierze się właśnie z tego.
Ale w książce jest też historia młodego chłopaka zabitego w przypadkowych okolicznościach przez policjantów i ojca, który zaczyna prowadzić własne śledztwo razem z niezależnym prokuratorem. Jest też historia odważnych prokuratorów, którzy tropią policjantów zabijających pandilleros. Jest policjant z wyrzutami sumienia.
Czego nauczyła się praca w Hondurasie?
Zmieniłem się. Zrozumiałem, że chcę być tylko takim dziennikarzem jak ten, który napisał tę książkę. Jeśli ktoś poprosiłby mnie dzisiaj, żebym pisał o hiszpańskiej polityce, odpowiedziałbym, że nie ma szans. To w Hondurasie nauczyłem się pisać reportaże, nie oceniać rozmówców. Nauczyłem się grzebać tak głęboko, jak to możliwe, żeby dowiedzieć się, dlaczego dzieje się to, co się dzieje. Policjant, który zabija, ma swoje motywy. I chociaż zabijanie to zło, zawsze, wydarza się z określonych przyczyn. Dobry nigdy nie jest w 100% dobry, a zły – zły. To niby coś oczywistego, ale ja zrozumiałem to dopiero w okolicach czterdziestki, właśnie dzięki pracy w Hondurasie.
Mógłbym być dziennikarzem także i w Hiszpanii, jasne. Nie pisałbym o polityce ani o sporcie, na pewno nie zajmowałbym się też konfliktem w Katalonii. Ale jest milion innych tematów, którymi mógłbym się zająć. Choćby teraz, kiedy Hiszpania jest zamknięta z powodu koronawirusa. Problem polega jednak na tym, że nie ma gazety, dla której mógłbym pisać. Żyję z tłumaczeń, ale jako dziennikarz jestem bezrobotny.
Jak to?
Nie zrozum mnie źle. Gdybym chciał, mógłbym zostać dziennikarzem pracującym z domu. Siedziałbym w salonie, dostawał depesze z Reutersa i AP, wycinał, wklejał, podsumowywał i ludzie nazywaliby to dziennikarstwem. Dla mnie bycie dziennikarzem oznacza jednak coś innego. To wziąć notes, wsiąść w samochód i pojechać na rozmowę z policjantami, którzy kontrolują w czasie kwarantanny ruch na drogach, a potem spędzić z nimi cały dzień. Może nawet cztery dni, bo dopiero wtedy historia robi się ciekawa. To jest właśnie dziennikarstwo. Mój problem polega na tym, że albo będę robił to, albo nic. Nie idę na kompromisy.
Alberto Arce:
Hiszpański reporter. W latach 2012-2015 był współpracownikiem Associated Press w Hondurasie i jedynym zagranicznym korespondentem w tym kraju. Swoje doświadczenia opisał w książce Telefon obwieszcza śmierć. Zapiski korespondenta w Hondurasie, która w tym roku znalazła się w finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Jest też autorem książki o arabskiej wiośnie w Libii, Misrata Calling (2012) i współreżyserem (wraz z Mohammadem Rujailahem) filmu dokumentalnego To Shoot an Elephant poświęconego wojnie w Strefie Gazy w latach 2008-2009.