Nie ma dziś chyba w Polsce innej feministki, która miałaby równie duże grono odbiorców i której kolejne teksty odbijałyby się takim echem, jak właśnie Rebecca Solnit. Przyczyny tego zjawiska są jasne: prosty, komunikatywny język, zaangażowanie w tematy uznawane dzisiaj za najistotniejsze, wyraźne, ostre sądy, mocny głos w debacie oraz imponująca pewność siebie autorki zjednują jej rzesze czytelniczek i czytelników.
Solnit pisze o przemocy wobec kobiet (Mężczyźni objaśniają mi świat oraz Wspomnienia z nieistnienia), o grupach wykluczonych z powodu pochodzenia etnicznego, rasy i biedy, o zaangażowaniu (Nadzieja w mroku, Matka wszystkich pytań), ruchach ekologicznych i katastrofie klimatycznej, o prawie do samostanowienia (wszystkie te trzy tematy pojawiają się w jej Zewie włóczęgi. Opowieściach wędrownych), co oznacza, że problematyzuje obszary najważniejsze w dzisiejszej debacie publicznej.
Nie jest jednak tak, że Solnit wie, gdzie stoją konfitury, i włącza się w dyskurs już istniejący. Przeciwnie, jak sama o sobie pisze w mocno autobiograficznej opowieści Wspomnienia z nieistnienia, zajmuje się tak naprawdę obserwowaniem zmian – taka lapidarna fraza najlepiej chyba charakteryzuje jej nastawienie twórcze, które można także nazwać drogą badawczą. Zmiany te sama uznaje za przerażające – mając na myśli te odnoszące się do klimatu i stanu natury dotkniętej ręką człowieka, albo też euforyczne – głównie zmiany kulturowe, społeczne, które obserwuje w ciągu ostatnich 30 lat.
Wściekły bunt
Twórczość Solnit wyrasta ze sprzeciwu: przede wszystkim wobec władzy, w drugiej kolejności należałoby jednak dodać: wobec władzy mężczyzn. Momentem inicjalnym dla jej postawy kontrkulturowej staje się – jak sądzę – kilka zdarzeń z serii, jaka spotkała ją na studiach: napaść, w czasie której straciła torbę z fotografiami przygotowanymi na zajęciach; splunięcie w twarz, jakie trafiło ją od przechodnia w parku; napaść w czasie pracy w szpitalu dziecięcym. Istotne nie jest tutaj jednak samo doznanie bezinteresownej przemocy, to nie ono wywołało wściekły bunt Solnit. Ważniejszy jest tu raczej brak reakcji otoczenia lub krytyka i pogarda; milczenie w parku, gdy została opluta; bolesna, zła recenzja otrzymana od profesora, gdy po kradzieży przygotowała drugi komplet zdjęć, i niedowierzanie wobec okoliczności, w jakich straciła pierwszy zestaw; wreszcie seksualne podniecenie przełożonego, dziecięcego psychiatry, gdy opowiadała o molestowaniu w miejscu pracy.
Wszystkie te sytuacje sprawiły, że Solnit radykalnie zwątpiła nie tylko w swoją podmiotowość i prawo do szacunku, ale przede wszystkim w swój własny głos i umiejętność opowiadania prawdy: „Kształciłam się na dziennikarkę, a podano w wątpliwość moją zdolność do przekazywania informacji. Słowa znów mnie zawiodły” (Wspomnienia z nieistnienia, tłum. Agnieszka Pokojska). Jej opowieść, opierająca się w większości książek w równym stopniu na gniewie i wierze w zmianę, na nadziei, ma też swoje ciemne tło; mroczne, depresyjne, pełne wątpliwości podbicie. Bo w jej autobiograficznej narracji o młodości widzimy wychudzoną dziewczynę, lubiącą wędrować, ale też pełną lęku wobec otoczenia i co jakiś czas testującą możliwość swobodnego poruszania się po świecie.
Ciało jako przedmiot kontroli społecznej
Solnit czytać można w różnych konfiguracjach z innymi autorkami, bo żaden z poruszanych przez nią tematów nie jest przecież wyłącznie „jej”, a raczej wpisuje się w wielogłos innych tekstów feministycznych: oryginalna, amerykańska okładka Wspomnień z nieistnienia zawiera zdjęcie młodej autorki, bardzo szczupłej i ubranej w efektowy sposób, a fotografia ta staje się przedmiotem opisu w jednym z rozdziałów. Solnit wcale nie chwali się swoją chudością, raczej przygląda się na chłodno swojemu wiotkiemu ciału i szczegółowo wylicza to, do czego nie było ono zdolne: szybkie zmęczenie, zawroty głowy, mała siła fizyczna idą w parze z koniecznością tłumaczenia się, że nie cierpi na bulimię czy anoreksję.
Te jej fragmenty, w których opisuje swoją słabość i ograniczenia fizyczne, w których przedstawia własne ciało jako obcy jej przedmiot, jakiś rodzaj rzeczy danej jej do używania i niepodlegający zmianie pomimo starań, kojarzy się bardzo mocno z Głodem Roxane Gay, książką radykalnie inną, bo opowiadającą o otyłości. Paradoksalnie obie autobiograficzne narracje stykają się właśnie w ograniczeniu, ponieważ Gay rejestruje swoje własne ograniczenia wynikające z wagi i są one podobne jak te u Solnit. Co więcej, łączy je właśnie przekonanie, że jako kobiety nie są wcale swoimi ciałami, że ich jednostkowość wykracza poza fizyczne gabaryty. Obie również podlegają – z racji nienormatywnych ciał – kontroli społecznej wyrażającej się w pseudotrosce; w przeświadczeniu, że wolno dopytywać je o stan zdrowia, doradzać dietę, komentować ich wygląd.
Przemoc jako konwencja
Podległość wobec przemocy świata męskiego oraz pragnienie wyrwania się z niego Solnit nazywa „epidemią”: „Przez wszystkie te lata zwracałam uwagę na króciutkie wzmianki poupychane na ostatnich stronach gazet, wypowiadane przelotnie w wiadomościach zdania o ćwiartowanych prostytutkach, mordowanych dzieciach, torturowanych i więzionych młodych kobietach, o żonach i dzieciach zabijanych przez mężów i ojców, i o innych ofiarach zbrodni, traktowanych jak odosobnione przypadki, na pewno nie jak część wzoru, który należałoby nazwać. Połączyłam kropki, ujrzałam epidemię, mówiłam i pisałam o dostrzeżonych wzorach i przez trzydzieści lat czekałam, aż stanie się to tematem debaty publicznej” (Wspomnienia z nieistnienia, tłum. Agnieszka Pokojska). Ten jej temat, przepływający swobodnie przez wszystkie książki, rozlewa się na wiele poziomów: kulturowy i językowy, widoczny w „mansplainingu”, ale też rasowy, seksualny, płciowy i ekonomiczny.
W swoich książkach Solnit, podobnie jak młodsza od niej o dekadę Maggie Nelson, pyta o przyzwyczajenie do przemocy wobec kobiet, posunięte tak dalece, że staje się ona nie tyle tematem kultury, ile pewną akceptowaną konwencją, w ramach której scena przemocy nie opowiada po prostu o przemocy, lecz służy jako nośnik innych treści, zawiera inny wątek. Tak właśnie Nelson opisuje w swoim eseju o rodzinnej historii, Czerwone fragmenty, proces o zabójstwo swojej ciotki, która zginęła jako młoda kobieta z rąk seryjnego mordercy. To, co było dla Nelson tragedią rodzinną jeszcze sprzed czasu jej urodzenia, co skrzywdziło jej matkę, w kulturze jest nie tylko obrazem powszechnym i popularnym, ale także całkowicie wypranym z pierwotnej treści, często uruchamiającym dopiero jakąś inną, drugą opowieść – o mordercy, śledztwie, naturze zbrodni.
Solnit kładzie nacisk na powtarzalność tych scen, na ich notowanie na ostatnich stronach gazet, na przewrotne akceptowanie tego, że sfrustrowani mężczyźni rozładowują swój gniew i poczucie klęski właśnie na ciałach kobiet, co więcej – że często biali mężczyźni rozładowują go na ciałach niebiałych kobiet, przekonani, że są one czymś mniej wartościowym i zbędnym, poręcznym celem ataku, gdy poziom szaleństwa przekroczy punkt krytyczny. Zarówno Solnit, jak i Nelson w swoich zapiskach sięgają do czasu wczesnej młodości – Nelson wskazuje, że nie mogła chodzić z matką do kina, bo ta dostawała spazmów na większości filmów i dość wcześnie rozwinął się w niej gen opiekuńczy wobec starszej kobiety. Solnit inaczej – z perspektywy lat ironizuje, że w młodości jej hobby było unikanie gwałtu: takie poruszanie się po mieście, mówienie, działanie i taka postawa ciała, które nie sprowokowałyby żadnego ataku ze strony mężczyzny.
Dzisiaj jest autorką około 20 książek, z których spora część czeka jeszcze na publikację, bo po polsku Karakter wydał na razie tylko pięć. Ja liczę bardzo na A Paradise Built in Hell – o tym, jakie wspólnoty powstają w miejscach nawiedzanych przez klęski żywiołowe, już po ich zakończeniu. W tej swojej eseistycznej książce z 2010 r. Solnit podąża tropem wcześniejszej Nadziei w mroku, lecz widać w niej także ten sam sposób myślenia, który uruchamia w Matce wszystkich pytań: otóż opisując to, co mroczne, przemocowe, „epidemiczne”, skupia się jednocześnie na nadziei i zmianie. Jeśli jej twarz służy dzisiaj ruchowi „women’s empowerment” oraz szerzej – czwartej fali feminizmu – to z pewnością dlatego, że nie ogranicza się do wskazywania nadużyć i statystyk z kartotek policyjnych, ale przede wszystkim za punkt wyjścia swoich esejów wybiera moment zmiany, jakieś zaburzenie systemu, które sprawia, że wali się porządek (w domyśle: biały, męski, heteronormatywny i zamożny). Tak właśnie dzieje się w A Paradise Built in Hell, bo Solnit wybiera dwa najbardziej skrajne punkty: rusza na obszar po przejściu kataklizmu naturalnego, a więc tam, gdzie doszło do tragedii, gdzie ludzie stracili majątek całego życia, jednak opowiada głównie o tym, jak radzą sobie w chwili, gdy zawalił się albo zawiódł ich ustalony porządek polityczny; gdy choć przez chwilę żyje się poza prawem, a ludzie wytwarzają na poczekaniu anarchiczne struktury samopomocowe.
Z takiej samej myśli wywodzi się Nadzieja w mroku – jej podłożem był sprzeciw, jaki przetoczył się przez Stany Zjednoczone po rozpoczęciu wojny w Iraku w 2003 r. Solnit pisała zaś nie o samej wojnie, lecz o masowym charakterze protestów. Właśnie ten wektor nadziei scala jej różne teksty: te społeczne i ekologiczne, ponieważ oba tematy przeplatają się właściwie od samego początku jej twórczości. Nadzieja nie służy autorce do budowania optymistycznej wizji świata, przeciwnie – ukazuje te kryzysowe momenty po to, by powiedzieć: nie zatrzymujcie się teraz, działajcie dalej. Mrok, który pojawia się w tytule tej książki jest – jak sama pisze – mrokiem macicy, a nie grobu.
W płytkim stawie polskiego życia intelektualnego pisarstwo Solnit nie wzbudza żadnych emocji sprzecznych – z tego prostego powodu, że konserwatyści jej u nas nie czytają. Budzi więc wyłącznie zachwyty, daje język i nazywa uczucia wielu osób pokrzywdzonych, które nie bardzo potrafią same sobie opowiedzieć o własnym doświadczeniu upokorzenia, wykorzystania seksualnego, ale też intelektualnego umniejszania. Gdy osiągnęła sukces w Stanach Zjednoczonych, porównywano ją do Joan Didion – obie pochodzą z Kalifornii, zaczynały pracę jako dziennikarki, opisywały niezbyt znany intelektualistom środek Stanów i mało rozpoznane grupy (w swojej najnowszej książce wydanej po polsku Solnit pisze np. o gentryfikacji San Francisco od środka, bo to jej dzielnica się wyludnia, miejsce uboższych czarnych zajmują bogatsi biali), obie zajmowały się problemem zaangażowania i emancypacji. „Posuń się, Didion, zrób miejsce Solnit” – tak brzmiał nagłówek artykułu poświęconego Solnit, który przed dekadą ukazał się w „San Francisco Chronicle”. Tezy pisarki w Polsce stanowią zatem pewnego rodzaju punkt dojścia, podczas gdy w USA jej status autorytetu, uznanej twórczyni sprawia z jednej strony, że pisze się o niej teksty analityczne prezentujące ją jako wyrafinowaną intelektualistkę, z drugiej zaś krytykuje za banalizowanie myśli feministycznej, podkręcanie feminizmu w wydaniu popowym, memizowanie problemów przemocy płciowej.
Młodsza o pokolenie badaczka, Viviane Fairbank, opublikowała bardzo długi tekst zatytułowany Dlaczego nie czytam Rebekki Solnit, w którym zarzuca jej szkodzenie rozwojowi ruchu feministycznego poprzez jego spłycanie oraz wybieranie tylko tych tematów, co do których wszyscy mogą być zgodni. Fairbank analizuje popfeminizm amerykański, a za jego twarz uważa właśnie Solnit, pisząc o tym, co wydarzyło się – jej zdaniem – po opublikowaniu przez Solnit artykułu Mężczyźni objaśniają mi świat w roku 2009: „Tekst zyskał ogromną popularność, jego czytelniczki dzieliły się opowieściami o własnych doświadczeniach przemocy ze strony mężczyzn. Wytworzyło się niezwykłe poczucie solidarności, a Solnit została natychmiast uznana za autorkę, którą każda świadoma, wykształcona kobieta powinna znać. Ale kiedy pierwsze szaleństwo wokół niej opadło, społeczeństwo wcale nie zbliżyło się do zrozumienia złożoności problemu mizoginii, o której opowiadał esej Solnit. Wprawdzie mógł on być rewolucyjny, ale tylko dla tych, którzy rzadko angażowali się w drażliwe dyskusje na temat spraw kobiet”.
Nie przytaczam tych słów po to, by zdezawuować Solnit i urazić uczucia tych polskich czytelniczek i czytelników, dla których jej myśl ma charakter wyzwalający i otwierający. Cytuję je bardziej po to, by pokazać różnicę w rozwoju myśli feministycznej, bo na małej wysepce refleksji emancypacyjnej w Polsce, podmywanej wciąż przez Ordo Iuris oraz ruchy antyaborcyjne, potrzebna jest bardziej nadzieja i odwaga, tak ważne u Solnit. Chodzi przecież o to, by zwiększyć powierzchnię wyspy i osłabić omywające ją konserwatywne prądy, a do tego Solnit nadaje się znakomicie. Inny problem, który jest widoczny w tej krytyce młodej zaangażowanej badaczki, wiąże się z klasowością feminizmu – można w nim zaobserwować wyraźne wyższościowe ostrze; przekonanie, że feminizm w wersji pop jest jakąś gorszą wersją. Fairbank zapomina jednak o zadaniu, z którego wywiązuje się on śpiewająco: ów feminizm memiczny, instagramowy zaciąga pod swoje sztandary coraz więcej kobiet, przede wszystkim młodszych, które zaczynają się nazywać feministkami bez drżenia w głosie, jaki towarzyszył ich starszym o dekadę koleżankom.
Potwór genderu
Rola i pozycja Solnit w Polsce z pewnością nie jest tylko zasługą samej pisarki, ale także okoliczności wydawniczo-socjologicznych: większość tekstów innych kobiet ukazuje się u nas pojedynczo, jakby wydawcy próbowali zrobić nam „the best of”, zakładając, że na niewielkim rynku czytelniczym nie da się drukować kolejnych książek z kontekstu tak obcego, jakim jest kultura amerykańska. Tak właśnie dzieje się z Angelą Y. Davis, ikoną feminizmu, której po polsku ukazała się tylko jedna książka – Kobiety, rasa, klasa (wyd. Karakteru z 2022 r., oryginał powstał w 1981 r.), czy bell hooks, autorką Teorii feministycznej (jej dwie kolejne publikacje mają ukazać się niebawem w Filtrach i Krytyce Politycznej), Vivian Gornick (autorka kilkunastu książek, u nas wyszły tylko Przywiązania – znowu Filtry) czy dużo młodszą i wojowniczą Maggie Nelson (po polsku jak na razie wyłącznie Argonauci oraz Czerwone fragmenty wydane przez Czarne). Są tu również oczywiście chlubne wyjątki, jak choćby Judith Butler (której sześć książek wydała Krytyka Polityczna) albo Joan Didion (dzisiaj Relacja i Cyranka) czy właśnie powoli na naszych oczach rodząca się w polskich przekładach Roxane Gay (wyd. Cyranka). Swoimi wypowiedziami o agresji Rosji na Ukrainę Naomi Klein, inna postać ikoniczna i sztandarowa, czytana szeroko feministka, skompromitowała się prawdopodobnie do tego stopnia, że w najbliższym czasie raczej nikt nie zajmie się jej przekładem.
Wyliczam tutaj tylko autorki publikujące po angielsku, bo na szalenie konserwatywnym i zachowawczym polskim rynku wydawniczym, którego ostrożność odzwierciedla w jakiś przykry sposób lęk polskiego społeczeństwa przed „potworem genderu” oraz daleko posuniętą nieufność wobec feminizmu (także tego w wersji pop), główną bojowniczką o prawa kobiet i emancypację pozostaje wciąż Simone de Beauvoir. W Polsce zatem należałoby napisać: „Posuń się, de Beauvoir, zrób miejsce Solnit”.