Nie dalej niż kilka miesięcy temu sondowałem możliwość zaproszenia do Polski wybitnego hiszpańskiego pianisty. Byłem niemal pewien, że przystanie na tę propozycję, ponieważ właśnie ukazywał się jego album nagrany z dwójką polskich muzyków. Trudno o lepszą okazję. Nie przewidziałem jednego. Otóż jeden z najznamienitszych europejskich pianistów ja-zzowych – o ogromnym doświadczeniu i nie mniejszej erudycji – zrobił sobie właśnie półroczną przerwę od grania. Nie dlatego, że nie miał słuchaczom nic do zaproponowania. Problemem nie był też brak popytu na jego wymagającą twórczość, czego dowodem była moja inicjatywa. Pianista uznał natomiast, że musi w spokoju pomyśleć nad swoją muzyką, przetrawić wszystko, co nagrał w ostatnich latach i zastanowić się nad znaczeniem swojej sztuki oraz jej dalszym losem. Nie obnosił się z tym w mediach, nie dorabiał do tego ideologii. Dla niego ta bezwzględna przerwa była kwestią uczciwości wobec siebie i słuchaczy. A także najwyższego szacunku dla sztuki.
Podobną postawą wykazał się duński zespół Iceage, który po wydaniu trzeciego albumu Plowing Into the Field of Love zamilkł na ponad trzy lata. Podejście czwórki punkowców było mniej radykalne, bo w tym czasie współtworzyli oni inne grupy, ale przyświecająca im myśl była w zasadzie podobna. Po niewątpliwym sukcesie, jaki odnosili, Duńczykom zależało, by nie tylko zaspokajać popyt, ale przede wszystkim realizować się artystycznie. Dlatego w wywiadzie udzielonym niedawno portalowi Stereogum perkusista grupy Dan Kjӕr Nielsen mówił: „Nie sądzę, abyśmy kiedykolwiek stracili potrzebę wyrażania siebie, ale ze względu na zespół i szacunek do tego, co robimy, zabieramy głos tylko wtedy, kiedy czujemy, że mamy coś do powiedzenia”. Postawa Iceage jest godna szacunku z tego powodu, że to rozchwytywani ulubieńcy krytyki oraz że to muzycy urodzeni w latach dziewięćdziesiątych – i być może ulegam stereotypom, ale wydaje mi się, że potrzeba refleksji u dwudziestotrzyletnich punkowców to sytuacja całkiem wyjątkowa.
Tyle, że Iceage są zespołem wyjątkowym. Zaczynając od wieku jego członków, którzy znali się nawet od szóstego roku życia. Dla Iceage, które założyli w wieku 17 lat, rzucili szkołę, a gdy ukazywał się ich pierwszy album żaden z muzyków nie miał skończonych 20. Przyjaźń od najmłodszych lat zaowocowała silnymi relacjami. Dziennikarze pisywali o Duńczykach jako o czteroosobowym gangu, który wszystkich wokół traktuje z dystansem. Także media, którym muzycy bardzo niechętnie udzielają, zdawkowych zresztą, wywiadów. Choć i mnie odmówili kiedyś rozmowy, potrafię zrozumieć tę ich niechęć. W końcu anglosaskie media z lubością rozpisywały się o ich nihilizmie czy nawet nazistowskich sympatiach. A wszystko przez Eliasa Bendera Rønnenfelta, który wyraził się pochlebnie o płycie black-metalowego zespołu o neonazistowskich zapatrywaniach. Jak przystało na punkowca, wokalista nie pokajał się publicznie. Przyznał, że takie poglądy są mu dalekie, ale album mu się podoba, tak jak podobały mu się książki Hamsuna, Mishimy czy Céline’a.
Od tamtego czasu dziennikarze rozmawiają z Duńczykami głównie o muzyce. I dobrze, bo jest o czym. Po pierwszych dwóch płytach, na których Iceage łączyło geekowską erudycję z hardcore’ową ekspresją ukazało się wspomniane Plowing Into the Field of Love, na którym kwartet zerkał w stronę mrocznego, gotyckiego post-punka w stylu wczesnego Cave’a. Na wydanym właśnie Beyondless grupa kontynuuje ten kierunek, oddalając się bardziej od swoich korzeni. Dość powiedzieć, że album otwierają dźwięki saksofonu, który w „Hurrah” nie spełnia co prawda kluczowej roli, ale zapowiada bogatsze aranżacje – jeden z elementów ewolucji Iceage. Wspomniany utwór to zaś czystej krwi punk, choć utrzymany raczej w duchu jego prekursorów z The Stooges czy New York Dolls. Następny na liście „Painkiller” z gościnnym udziałem wokalistki Sky Ferreiry w większym stopniu wykorzystuje dęte oraz smyki, a jego psychodeliczna aura może kojarzyć się z nieco podniosłymi nagraniami Spiritualized. I już te pierwsze dwie kompozycje dobrze obrazują charakter Beyondless: z jednej strony surowy, hipnotyzujący amerykański proto-punk doprawiony gotykiem, z drugiej zafascynowana nim europejska scena psychodeliczna lat 90. Oczywiście, to uproszczenie, bo przecież stylowemu „The day the music dies” znacznie bliżej chociażby do Stonesów. Na Beyondless Duńczycy serwują nam nawet utwór miłosny – wspaniałe „Catch it”, które ma w sobie Cave’owską żarliwość, ale w warstwie instrumentalnej bliżej mu do dorobku The Velvet Underground. I ta mieszanka brzmi równie dobrze, jak wygląda na papierze.
W zasadzie na całym albumie przeszkadza mi tylko druga część „Showtime”, w której moim zdaniem Iceage za bardzo podporządkowali się warstwie tekstowej. To utwór o uwielbianym przez krytyków show, którego punktem kulminacyjnym jest popełniający samobójstwo wokalista. Do połowy jest to mroczna, podszyta brzmieniem dętych sarkastyczna, rewelacyjnie prowadzona opowieść o patologiach branży rozrywkowej. W drugiej części zespół sięga jednak po cyrkową dosłowność rodem z klaunady i czar pryska. To krótka chwila. Trwa minutę, może dwie. Ale zwraca uwagę, bo wyróżnia się zdecydowanie na tej znakomitej płycie.