Omar Zeitgeist, genialny naukowiec z Niemiec, wpadł na to, jak skonstruować bombę kosmiczną. Nic więc dziwnego, że musiał zacząć się ukrywać…
– De mortuis nil nisi bene – powiedział mężczyzna zajmujący barowy stołek obok mnie. Zaraz mieli zamykać, barman przeprosił nas na chwilę i byliśmy sami.
Siedzieliśmy obok siebie prawie od dwóch godzin i nie zamieniliśmy do tej pory ani słowa. Zerkałem co jakiś czas na jego twarz w niebieskim lustrze za barem, ale dopiero teraz, kiedy się odezwał, spojrzałem mu w oczy… i to, co w nich zobaczyłem, mnie zaniepokoiło. Miał figurę i rysy wysportowanego młodego człowieka przed trzydziestką, ale jego oczy… jego oczy były oczami zagubionego chorego starca, króla Leara.
– O zmarłych nic albo dobrze – przetłumaczył po chwili złowrogiego milczenia.
– Wiem – odparłem. – I tego się trzymam.
To go chyba zadowoliło; do tego stopnia, że zupełnie przestał się mną interesować.
– Na świecie nie ma już takich ludzi jak Omar Zeitgeist – podjął nagle, mówiąc do własnego odbicia i żywo gestykulując. – I gdzie jest teraz? Gdzie jest największy umysł naszej epoki, największy umysł wszech czasów? – zapytał i wybuchnął niepohamowanym śmiechem, do tego stopnia przesyconym ironią, że aż się perliła.
Zostawiłem ćwierćdolarówkę pod niedopitą szklanką i ruszyłem w stronę wyjścia, ale mężczyzna złapał mnie mocno za ramię.
– Omar Zeitgeist był Niemcem. Jedynym człowiekiem na Ziemi, który wiedział, jak skonstruować bombę kosmiczną – szepnął. – Ja byłem jego ochroniarzem.
– Bombę kosmiczną, czyli coś w rodzaju wodorowej? – zapytałem.
– Przy bombie kosmicznej bomba wodorowa jest jak czkawka przy trzęsieniu ziemi – odparł z przekąsem. – Zasada ta sama, tyle że wszystko jest na odwrót.
– Niesamowite – mruknąłem.
– Zeitgeist nie miał żadnego laboratorium, całą teorię miał w głowie. – Mój rozmówca postukał się znacząco w skroń i zacmokał. – Śledzący nas szpiedzy wiedzieli, że pod koniec wojny był bardzo bliski rozwiązania zagadki bomby kosmicznej. Po kapitulacji Niemiec przetrząśnięto wszystkie kąty, by go odszukać. Kilka pułków złożonych z ludzi z najlepszych rodzin zajmowało się wyłącznie zlokalizowaniem Zeitgeista. Niejednego z tych dzielnych mężczyzn znaleziono potem z kulką w tyle głowy w wodach Renu, Rodanu, Łaby, Ruhry, Alleru, Altmühlu, Unstruty i innych cieków wodnych. Nie tylko oni go szukali.
– Komuniści też? – domyśliłem się.
– Skąd pan wie? – zapytał zaskoczony.
– Po prostu zgadłem.
– Jak już mówiłem – podjął poirytowany – między rzekami Japurá i Putumayo jest ziemia niczyja, do której pretensje zgłaszały niegdyś zarówno Kolumbia, jak i Peru. Kolumbia wygrała w tym sporze, jeśli można nazwać wygraną zdobycie terenów między rzekami Putamayo i Japurá. Mówiąc o ziemi niczyjej, mam na myśli, że żaden Kolumbijczyk ani Peruwiańczyk nie chciał się tam nigdy osiedlić i że członkowie plemienia Witoto nie są ludźmi w cywilizowanym znaczeniu tego słowa. Witoto chodzą nago, żyją w stałej obawie przed sąsiadami i są w obrzydliwy sposób wszystkożerni. Jak obrzydliwie wszystkożerni, zaraz wyjaśnię – dodał i odstawił niedopitą szklankę. – Jedzą maniok, kukurydzę, kłącza, fistaszki, paprykę, banany, jelenie, tapiry, pekari, leniwce, małpy oraz… – W tym momencie załamał mu się głos i zapadł w ponure milczenie, które trwało jakieś dziesięć minut.
– Omar Zeitgeist… miał pan powiedzieć, co mu się przytrafiło – przypomniałem mu.
– Zaraz do tego dojdę – odparł z lekką pretensją w głosie. – Znaleziono go w Wiesbaden, w porzuconym Luftschutzraum.
– Gdzie, przepraszam?
Spojrzał na mnie ze współczuciem.
– Za co pan przeprasza?
– Za nic – odparłem zmieszany. – Nie wiem po prostu, co to jest Luftschutzraum.
– Bez urazy – rzucił, wyciągając rękę. – Zdecydowano, że Zeitgeista powinno się przemycić w miejsce, gdzie nie będzie komunistów i zewnętrznej presji oraz gdzie będzie mógł dopracować ostatnie szczegóły bomby kosmicznej. Z tego, co było nam wiadome, między rzekami Japurá i Putumayo nie kręcili się żadni komunistyczni szpiedzy. – Uśmiechnął się półgębkiem. – Kolumbijczycy mówili wyłącznie: „Uważajcie na Peruwiańczyków”. A Peruwiańczycy: „Uważajcie na Kolumbijczyków”. Nikt nie mówił nic złego o Witoto i nikt nie przewidział, że kiedy Omar Zeitgeist i ja tam dotrzemy, przestanie padać deszcz. Gdyby nas uprzedzili, mielibyśmy już bombę kosmiczną.
– Może i tak jesteśmy zbyt zepsuci – powiedziałem.
Mężczyzna zamknął oczy i westchnął.
– Ze wszystkich słów myszy i ludzi najsmutniejsze są „co by było, gdyby” – powiedział i walnął obiema pięściami w bar. – Zeitgeist był tak genialny, że nie zauważył nawet, że przewieziono go przez Atlantyk i umieszczono w chacie w dżungli. Myślał, że nadal ukrywa się w porzuconym Luftschutzraum, że w Niemczech panuje demokracja, a prezydentem jest von Hindenburg. Nie potrzebował laboratorium ani asystentów. Musiał tylko myśleć, a ja strzegłem jego cielesnej powłoki. Tkwiliśmy tam obaj w tropikalnej dżungli, pośród plemienia Witoto. Wystarczyłoby, żeby rozwiązał jeden mały problem i ludzkość miałaby bombę kosmiczną. Tak niewiele brakowało!
– Ale sprawa się, że tak powiem, rypła? – zapytałem.
– Sprawa się rypła… otóż to. – Mój informator bezwstydnie zapłakał, po czym zmarszczył brwi. – Witoto są dzicy i głupi. Jak bardzo dzicy i głupi, uświadomi pan sobie, gdy powiem, że według ich wierzeń deszcz sprowadza małe, białe, podobne do elfa stworzenie. Nazywają to stworzenie Dilbo i wierzą, że kryje się gdzieś w dżungli. Wierzą, że jeśli uda im się złapać i zjeść Dilbo, po czym zrobić z jego czaszki tam-tam, uda im się, kiedy tylko zechcą, sprowadzić deszcz, bębniąc po prostu w głowę Dilbo. Nie mają najmniejszego pojęcia o technikach wywoływania deszczu za pomocą suchego lodu i jodku srebra.
Mężczyzna przygryzł wargę.
– Tym gorzej dla nich – podjął. – Tak czy inaczej, sterczeliśmy tam tylko my dwaj i został jeden jedyny problem do rozwiązania. Którejś nocy Zeitgeist zerwał się nagle z łóżka i zanim zdołałem go powstrzymać, pobiegł w głąb dżungli, wołając „Eureka! Eureka! Eureka!”, co po grecku znaczy „Znalazłem! Znalazłem! Znalazłem!”. – Mężczyzna otarł z oczu łzy i dzielnie się uśmiechnął. – To była triumfalna chwila. Był prawdopodobnie pierwszym białym człowiekiem, który krzyczał coś po grecku między rzekami Putumayo i Japurá.
W tym momencie zastygł w bezruchu.
– Dlaczego to musiało się zdarzyć w porze suchej?! Kiedy maniok usychał na polach, a pekari przeniosły się do nowych wodopojów! Niestety susza sprawiła, że Witoto byli rozdrażnieni i spięci… Dawałem z siebie wszystko, wychodziłem z siebie… Może pan sobie wyobrazić. Godzinami przeczesywałem pogrążoną w mroku dżunglę, wołając Zeitgeista. Na próżno. W końcu, kiedy promienie wschodzącego słońca oświetliły na zachodzie Andy, postanowiłem skorzystać z pomocy Witoto.
Mój rozmówca zacisnął powieki, jakby skupiał całą uwagę na tym, co zapamiętał, na tych strasznych chwilach, które przeżywał na nowo.
– Witoto mieli dość sprawny system przekazywania wiadomości za pomocą wielkich bębnów, które słyszało się w promieniu wielu kilometrów – podjął, starając się nie podnosić głosu. – Przywykłem do tego piekielnego bębnienia w dzień i w nocy, dlatego nie zwracałem większej uwagi na hałas, który potężniał, w miarę jak zbliżałem się do wioski. Dopiero na samym jej skraju zdałem sobie sprawę, że bębnienie brzmi nieco inaczej. To nie był ten sam bęben. Nie brzmiał jak jakikolwiek inny bęben, który słyszałem dotąd w życiu… To było tak, jakby ktoś walił ślusarskim młotkiem w pusty bak samochodu.
Złapał mnie za ramię i ścisnął aż do bólu.
– Zdałem sobie nagle sprawę, że tylko jedna rzecz mogła wydać taki nieziemski dźwięk. Spragnieni Witoto odnaleźli Dilbo!
– No nie…? – wyjąkałem.
– To był Zeitgeist – wykrztusił mężczyzna. – Ojciec kosmicznej bomby był, jak by tu powiedzieć, kaput, finito. Innymi słowy, martwy. Bang, bang, bang, rozgłaszał nowy tam-tam plemienia Witoto. Jako ochroniarz byłem skończony.
Mężczyzna wyszarpnął rewolwer i strzelił sześć razy w szafę grającą; ta zabłysła jak wisienka i zgasła.
– Czy spadł deszcz? – zapytałem, odczekawszy z szacunkiem chwilę.
– Tak – odparł ponuro mój rozmówca. – Ale nie tak rzęsisty, jak spodziewali się Witoto.
Tłumaczył Andrzej Szulc