Rewolucja nieznanych motywacji
Opowieści

Rewolucja nieznanych motywacji

Dariusz Kuźma
Czyta się 5 minut

Poza kilkoma chlubnymi wyjątkami dzisiejsze filmy i seriale wciąż zbyt rzadko ukazują mechanizmy działania nowego wspaniałego cyberświata, w którym niechybnie żyjemy. Tego, który nastał w wyniku trwającej od dekad, aczkolwiek w dalszym ciągu dla wielu niepojętej rewolucji technologicznej. Widać to zwłaszcza w projektach najpopularniejszych, z największymi budżetami, głównie amerykańskich, których autorzy albo czarują efekciarskim technobełkotem, albo powołują do ekranowego życia oderwane od rzeczywistości, przeestetyzowane dystopijne wizje prowadzące donikąd. Co więcej, od naszego nasyconego anonimową technologią oraz internetowym szaleństwem tu i teraz bardziej cenione są ubrane w sensacyjne bądź nostalgiczne szaty historie o przeszłości. Jeśli są odpowiednio podrasowane fabularnie i wizualnie, intrygują w większym stopniu niż bardziej kolizyjne oblicza współczesności.

Tym bardziej cieszą seriale takie jak współprodukowany przez HBO Europe rumuńsko-niemiecki Hackerville, który traktuje temat zagrożeń cyberrzeczywistości z pełną powagą. Zaczyna się od sceny, w której pracownik działu HR niemieckiego banku klika odruchowo na link z dziwnego e-maila podpisanego nazwiskiem szefa, a który naprawdę jest dziełem perfidnego hakera. System imploduje na skutek ataku DDoS, niedługo później to samo spotyka kolejny bank, a poruszająca się po omacku niemiecka federalna policja kryminalna potrafi jedynie wysłać specjalistkę od cyberprzestępczości do rumuńskiej Timisoary. Mieszka tam haker, który kiedyś ośmieszył stróżów prawa, a obecnie żyje w zgodzie z jego przepisami. Lepszego tropu brak. Niemająca doświadczenia w terenie, ale diabelnie zdolna Lisa wszczyna śledztwo i staje się ważnym ogniwem wojny między rzeczywistością zer i jedynek a tradycyjnym światem drukowanych pieniędzy i świszczących kul.

W akcji mowa jest nie o kolejnym punkcie zapalnym na mapie współczesnego świata ani o cyfrowej kontynuacji zimnowojennych intryg szpiegowskich, lecz o nowym typie konfliktu, w którym konwencjonalne metody działania przestały wystarczać. I sześcioodcinkowy Hackerville nie próbuje tego faktu osładzać. Na skutek działań anonimowych przestępców anonimowi ludzie tracą swoje fortuny, a wraz z nimi poczucie godności i pewności siebie – jak zmagać się ze złodziejami złożonymi z rzędów cyferek, które z perspektywy przeciętnego człowieka mogą być równie dobrze okultystycznymi zaklęciami? Witajcie w świecie wirtualnej rewolucji, w którym każdy komputer i telefon może stać się narzędziem zbrodni lub chaosu i dezinformacji. Wprawdzie hakerzy i scammerzy wciąż są podatni na fizyczne obrażenia, a w więzieniu czasem pękają, nie tworzą jednak regularnej armii, której można stawić czoło – są zbiorem utalentowanych jednostek o przeważnie nieznanej motywacji.

I wokół takiej jednostki kręci się lwia część fabuły Hackerville. To Cipi, niepozorny 14-latek, który w normalnym życiu jest jednym z milionów sobie podobnych, lecz w sieci potrafi wyrządzić niewyobrażalne szkody przenoszące się na fizyczny świat. Jedynie Lisa rozpoznaje w nim geniusza, którego należy chronić przed ludźmi zajmującymi się zawodowo żerowaniem na młodych, chłonnych umysłach. Jej niemieccy zwierzchnicy bagatelizują problem, a rumuńscy policjanci nie do końca zdają sobie sprawę z potencjalnego niebezpieczeństwa, żyjąc wciąż jedną nogą w XX w. i w kraju zmagającym się z postkomunistyczną traumą. Drugim przewodnim wątkiem Hackerville jest bowiem przytłaczający ciężar historii, zarówno tej narodowej, jak i osobistej. Ojciec Lisy uciekł z córką na Zachód, pozostawiając żonę na pastwę Securitate, a powracająca do rodzinnego miasta kobieta szybko traci umiejętność trzeźwej oceny sytuacji.

Konfrontacja osoby w pełni świadomej zagrożeń globalnej nowoczesności ze społeczeństwem ufundowanym na kombinowaniu, unikaniu i partyzanckiej walce ze zbiorowym wrogiem wypada w Hackerville szalenie interesująco. Również z perspektywy polskiej, bo przecież bliżej nam do doświadczeń Rumunów niż, dajmy na to, Francuzom czy Włochom. Gdy serial skupia się na zderzaniu dwóch nieprzystających światów, oferuje ekscytującą i zarazem refleksyjną rozrywkę, która prowadzi i do satysfakcji z oglądania ciekawej historii, i do niepokojących wniosków na temat przyszłości. Zbyt często Hackerville grzęźnie jednak w rozwijaniu pobocznych wątków, które nie są potrzebne, lecz stanowią wabik na widza spoza grupy docelowej. Jak wtedy, gdy Lisę zaczyna łączyć emocjonalna więź z rumuńskim gliną Sandorem, co pozwala scenarzystom na wprowadzenie odrobiny lżejszego humoru i kilku słodko-gorzkich wyznań, które spowodują u widzów gorące rumieńce.

Innymi słowy, produkcja stoi w rozkroku między tradycyjnie postrzeganym widowiskiem telewizyjnym oferującym coś dla każdego a serialem premium skierowanym do widza poszukującego ambitniejszej rozrywki. W efekcie czasami aż się serce kraje, że ogromny potencjał wyjściowy Hackerville nie zostaje spożytkowany, chociaż odpowiadających za niego Ralpha Martina i Jörga Wingera, współtwórców sukcesu znakomitego Szpiega D’83 (w oryginale Deutschland 83), stać na zdecydowanie więcej. Jest to mimo wszystko bardziej niż solidny serial i krok tego gatunku w dobrą stronę. Jeśli bowiem Hackerville osiągnie zadowalające wyniki, być może zainspiruje innych producentów i scenarzystów do opowiadania o mechanizmach działania cyberświata, od którego – nie oszukujmy się – nikt z nas już nie ucieknie. Warto zacząć lepiej go poznawać.

Czytaj również:

Jagoda Szelc: Film to maszynka do pracy na widzu
i
Kadr z filmu „Wieża. Jasny dzień"
Przemyślenia

Jagoda Szelc: Film to maszynka do pracy na widzu

Łukasz Kaczyński

Łukasz Kaczyński: Czy masz prawo jazdy, używasz samochodu? Bo z Twoich wypowiedzi, a zwłaszcza patrząc na Twoich bohaterów w Wieży. Jasnym dniu, wyłania się obraz osoby mocno krytycznej wobec dobrodziejstw cywilizacji, które czynią nasze życie bardziej luksusowym, prostszym i wygodnym.

Jagoda Szelc: Śmieszne, bo nienawidzę kręcić scen w samochodzie. Tak, mam prawo jazdy. Dobrodziejstwa owszem, ale gdzie umiar? Nawiązujesz do tego, że często powtarzam, iż znajdujemy się dziś w sytuacji pasażerów samochodu wiszącego nad przepaścią, którym się wydaje, że wciąż kontrolują sytuację?

Nawet nie, myślę o pierwszej z opozycji, na których zbudowałaś film. Zaczyna się ujęciami, w których kamera filmuje nocą monstrualną siatkę dachów, kominów, potem ulic, po których jak w Grand Theft Auto porusza się samochód bohaterów – a potem zmienia się perspektywa, jest dzień i kamera podąża za nim wśród zielonej gęstwy. Twoi bohaterowie z jednego układu – miasta – przenoszą się w inny, który nie jest tak kontrolowany przez nich i opiera się na innych busolach niż na przykład ten GPS, który ich zawodzi w lesie.

Film miał zaczynać się od czegoś, co wygląda jak matryca komputera, czegoś industrialnego, i kończyć się wejściem w las. Kamera miała pracować w trybie od punktu zero i zbliżać się do samochodu, stopniowo zmieniając kąt. Ta scena ma długą historię – kręciliśmy ją trzy razy, była szczegółowo zaplanowana w 3D, ale cały czas nawalały nam drony. Jeden spadł, z drugim przyjechał jakiś szowinista i puszył się, ale jak przyszło co do czego, to praca okazała się dla niego za trudna, w końcu z trzecim dronem przyjechał Paweł Sudoł i zrobił, co trzeba. Fajnie, że dostrzegłeś GPS, nie wszyscy widzą, że bohaterowie od początku znajdują się w przestrzeni, której nie mogą łatwo kontrolować.

Czytaj dalej