Rozbetonowywanie Rozbetonowywanie
i
© Jakub Szafrański / Krytyka Polityczna
Przemyślenia

Rozbetonowywanie

Grzegorz Przepiórka
Czyta się 11 minut

Na betonowym rynku życia zwykle nie ma. Nie sposób przysiąść tu latem na rozgrzanej ławce, zatem Piekło Dantego pozostaje czytać w domu. A może nie? Poza rynkami, które zniszczyła betonoza, istnieje w miastach wiele mniejszych przestrzeni, które nadają się do zielonej transformacji. Nie jest za późno, by tchnąć w miejską przestrzeń życie, przekonuje Jan Mencwel. Z autorem książki Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta rozmawiał Grzegorz Przepiórka.

Grzegorz Przepiórka: Jak wgryźć się w beton?

Jan Mencwel: Wbrew pozorom nietrudno, bo jest wiele ludzi nieobojętnych na ten temat. W czerwcu zeszłego roku, podczas fali upałów w Polsce, zamieściłem na Twitterze zdjęcie ogołoconego z drzew rynku w Skierniewicach, którym zabrakło wtedy wody. Chciałem w ten sposób zwrócić uwagę, że przestrzeń miejska ma znaczenie podczas suszy, a zieleni nie zastąpią fontanny. W odpowiedzi na twitta bardzo wiele osób wysłało zdjęcia ze swoich miast, gdzie też wycięto drzewa, przekształcając rynki w betonowe pustynie. Wtedy zrodziły się: pomysł użycia hasła „betonoza” oraz pytanie, skąd wzięła się moda na betonowanie przestrzeni.

Wpuszcza Pan czytelnika do swojej książki przez Piekło.

Wybrałem na motto cytat z Dantego, żeby pokazać, jak nisko upadliśmy w podejściu do miejskiej przyrody. Chciałem nami w tej książce potrząsnąć. Liczę na to, że zmienimy podejście o 180 stopni i zaczniemy traktować drzewa jako zieloną infrastrukturę. Zarówno wśród samorządowców, jak i mieszkańców miast to wciąż jest temat niszowy.

W którym kręgu się znajdujemy? Jaka jest skala betonozy?

Podjęto oddolnie kilka prób ilościowego ujęcia zjawiska. Przykładem jest facebookowy profil Polska z Sentinela, na którym za pomocą analiz zdjęć satelitarnych pokazano skalę uszczuplenia terenów zielonych w Krakowie. Nie mamy jednak całościowego obrazu, nikt nie liczy, ile drzew wycina się we wszystkich miastach. To błąd, gdyż właśnie od systematycznego liczenia powinniśmy zacząć, a najlepiej, gdyby uwzględnić od razu straty, które

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Przemyślenia

Kult własności

Jan Mencwel

Ból fantomowy – odczuwamy go w miejscu amputowanej kończyny. Zbiorowych bólów fantomowych my, Polacy, zaczęliśmy doznawać na przełomie zimy i wiosny tego roku. Bezradnie wgapieni w ekrany komputerów, z przerażeniem śledziliśmy wieści o masowych wycinkach drzew przeprowadzanych na podstawie zderegulowanego prawa, zwanego potocznie Lex Szyszko. Stuletnie buki, wiekowe dęby, fragmenty miejskich parków, ba – nawet cały skwer przed samiutkim Urzędem Dzielnicy Śródmieście w Warszawie. Nie ma, wycięli, na smutnym klepisku zostały gołe, nieme pniaki. Można tylko wyć albo zrobić kolejnego mema z ministrem środowiska. Jednak ból pozostaje, klasyczny ból fantomowy. Po gałęzi, na której, dzięki wieloletnim wysiłkom wszystkich razem, mogliśmy dotąd siedzieć.

Zrobiliśmy wiele, żeby z naszego zestawu „cech narodowych” usunąć szacunek dla dobra wspólnego. A razem z nim – zgodę na to, że w pewnych aspektach nie tylko jednostka decyduje o sposobie dysponowania swoją własnością. W Polsce prawo własności – podkreślam: prawo, pewna forma umowy między ludźmi, która może być ograniczana przez inne umowy – urosło do rangi świętości. Przyznajcie się, drodzy czytelnicy, nie zdarzyło wam się użyć frazy „święte prawo własności”, zwłaszcza w obronie własnej? Tym, którzy słowo „święte” traktują poważnie, polecam poszukać jego potwierdzenia w Piśmie Świętym. Szukajcie, a nie znajdziecie. Innym zalecam ćwiczenie z wyobraźni: jak „święte” byłoby prawo własności sąsiada, gdyby za waszym płotem urządził wysypisko śmieci, kruszarnię betonu albo zakład rozbioru drobiu? W takich sytuacjach w Polaku budzi się nagle szacunek dla państwa i „dobra wspólnego”. Chwyta za telefon i wydzwania do urzędu lub alarmuje ruch miejski – przecież tak być nie może, muszą być na to jakieś procedury! Owszem. Na przykład tzw. miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego – nic innego jak forma ograniczania „świętego” prawa własności w imię dobra wspólnego. 

Czytaj dalej