Sabantuj na Polivoksach – pożegnanie z Anną
Przemyślenia

Sabantuj na Polivoksach – pożegnanie z Anną

Konstanty Usenko
Czyta się 5 minut

Był czerwiec 2007 r., gdy – będąc z łódzkimi 19 Wiosnami w trasie po Powołżu – po raz pierwszy trafiłem do Kazania. Była to dla mnie niespodzianka, poczułem się jak w mieście, które ma aurę prawdziwej stolicy – jak upstrzona katalońskimi barwami Barcelona czy Edynburg, gdzie przyjezdnych wychodzących z pociągów i autobusów wita kobziarz w kilcie. W Kazaniu powitały mnie totemiczna heraldyka, białe smoki i skrzydlate irbisy, śnieżnobiałe elewacje pomieszane z geometrią radzieckiego retrofuturyzmu i delikatną nadwołżańską pochmurnością. W oczy od razu rzucili się przechodnie w tatarskich czapeczkach tiubietiejkach, a z przejść podziemnych rozbrzmiewała rozlewna, akordeonowa nuta o pentatonicznej, przypominającej chińską skali.

Organizatorzy koncertu odstawili nas na bazę do ostatniej w tej części miasta, drewnianej chatki, stojącej przy samym brzegu rzeki, wśród pordzewiałych wraków motorówek. Po drugiej stronie budowano już osiedle trzydziestopiętrowych wieżowców w stylu pekińskim czy szanghajskim.

Nasz gospodarz miał na imię Rafael (jak się później dowiedzieliśmy, wśród kazańskich Tatarów od ponad stu lat w modzie są europejskie retro imiona, jak na przykład Rudolf czy Albert). Opowiedział nam, że pobliska ulica Lwa Tołstoja była ulicą, po której włóczył się

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

No turistik no egzotik
Przemyślenia

No turistik no egzotik

Konstanty Usenko

Wcześnie zauważyłem, że klasyczni erdoganowscy normalsi (żadni islamiści) zwyczajnością nie różnią się specjalnie od statystycznych rosyjskich putinofilów, zwykłych polskich pisowców czy innych rodzin z syndromem kolan strzykających od grupowego wstawania.

Tureckość wdarła się w moje życie jeszcze we wczesnym dzieciństwie, podczas corocznych wakacji w subtropikalnej radzieckiej Picundzie, na abchaskim wybrzeżu Morza Czarnego. Wraz z jego falami w nocy do małego tranzystorowego radyjka docierały fale krótkie i średnie, gdzie z racji bliskości geograficznej prym wiodły stacje w dziwnym bulgoczącym języku, w których reklamy papierosów mieszały się z hipnotycznymi melodiami przebojów (jak się później okazało) Ajdy Pekkan i Sezen Aksu. Była to połowa lat 80., gdy Polskę z Turcją oprócz wąsów łączyły stany wojenne i polonezy jeżdżące do stambulskiej dzielnicy Laleli po swetry, kożuchy i dżinsy. We wczesnych latach 90. wraz z pierwszą kablówką pojawiła się intrygująca stacja TRT Avrasya, a kilka lat później – pierwsze wariackie wyprawy na Kreuzberg, gdzie według piosenki Big Cyca „za każdym rogiem czaił się Turek”. To były pierwsze pobieżne, lecz bliskie spotkania trzeciego stopnia – falafelowa mania, zapach sziszy, obżeranie się lokum w czasie gastrofazy i eksploracja abstrakcyjnych bulgoczących nazwisk na berlińskich domofonach po chmurkach dymu z THC. Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że właśnie tym językiem będzie mówiła większość moich sąsiadów, a ja sam zapiszę się na kurs tureckiego, by rozumieć choć trochę z tego, co dzieje się naokoło mnie. I żeby móc ciut lepiej poruszać się po tych tureckich meandrach i niuansach, bajkach, żartach, tajemnicach, dramatach i rozdarciach. Po świecie, w którym melancholijny nomadyczny mistycyzm miksuje się z buńczucznym çüç! i wielkopańskim wymachiwaniem kluczykami od auta. Gdzie po kształcie wąsów lub ich braku można ustalić opcję polityczną, a najbardziej zatwardziali bozkurtowie (zwolennicy panturkizmu i Szarych Wilków), poszukując korzeni narodu, spoglądają w stronę gwiazdy Syriusz i są bliscy teoriom Ericha von Dänikena.

Czytaj dalej