Był czerwiec 2007 r., gdy – będąc z łódzkimi 19 Wiosnami w trasie po Powołżu – po raz pierwszy trafiłem do Kazania. Była to dla mnie niespodzianka, poczułem się jak w mieście, które ma aurę prawdziwej stolicy – jak upstrzona katalońskimi barwami Barcelona czy Edynburg, gdzie przyjezdnych wychodzących z pociągów i autobusów wita kobziarz w kilcie. W Kazaniu powitały mnie totemiczna heraldyka, białe smoki i skrzydlate irbisy, śnieżnobiałe elewacje pomieszane z geometrią radzieckiego retrofuturyzmu i delikatną nadwołżańską pochmurnością. W oczy od razu rzucili się przechodnie w tatarskich czapeczkach tiubietiejkach, a z przejść podziemnych rozbrzmiewała rozlewna, akordeonowa nuta o pentatonicznej, przypominającej chińską skali.
Organizatorzy koncertu odstawili nas na bazę do ostatniej w tej części miasta, drewnianej chatki, stojącej przy samym brzegu rzeki, wśród pordzewiałych wraków motorówek. Po drugiej stronie budowano już osiedle trzydziestopiętrowych wieżowców w stylu pekińskim czy szanghajskim.
Nasz gospodarz miał na imię Rafael (jak się później dowiedzieliśmy, wśród kazańskich Tatarów od ponad stu lat w modzie są europejskie retro imiona, jak na przykład Rudolf czy Albert). Opowiedział nam, że pobliska ulica Lwa Tołstoja była ulicą, po której włóczył się