Mieliśmy piękne, a zarazem straszne dzieciństwo, które nie byłoby takie, gdyby nie bliskość lasu, intensywność pracy, czy cień ubojni – o życie na wsi, potrzebę kontaktu z naturą i wysokogórskie maratony Małgorzatę Lebdę pyta Paulina Małochleb.
Paulina Małochleb: Skąd się bierze siła?
Małgorzata Lebda: Ja biorę ją z natury i tego, co organiczne. To mocno związane z moim dzieciństwem, w którym ziemia rozumiana bardzo fizycznie była głównym punktem odniesienia. Pochodzę z rolniczej rodziny, ziemia nas definiowała, ziemia uczyła nas życia, ziemia pozwalała żyć. Stąd też wypływa źródło mojej siły.
Jak się dorasta na wsi?
Uważnie. W pewnym napięciu, które – tak sobie to wyobrażam – musi odczuwać zwierzę poruszające się po lesie. Moje dzieciństwo upływało też w dużym skupieniu na zdrowiu, byłam chorowitym dzieckiem, przy porodzie ważyłam około sześciuset gramów, a moja siostra bliźniaczka około trzech kilogramów. Dorastanie to było nieustanne hartowanie, intensywna praca przy ziemi, przy zwierzętach.
W jaki sposób hartuje się dziecko?
Głównie za pomocą pracy fizycznej. Wraz z rodzeństwem już w wieku sześciu, siedmiu lat siadaliśmy za kierownicą traktora, albo wyprowadzaliśmy świtem stado krów w pola za potokiem, albo za lasem. Las był dla nas takim poligonem doświadczalnym, ważnym elementem w hartowaniu do życia, ale stanowił też azyl. Potrafiliśmy spędzać w nim całe dnie.
Wyprowadzałaś krowy i zaraz potem szłaś do szkoły?
Tak. Niedawno znalazłam swój zeszyt wychowawczy z czasów podstawówki, a w nim prośby rodziców do nauczycielki, takie jak ta: „Uprzejmie proszę o zwolnienie córek z ostatniej lekcji, ponieważ kopiemy ziemniaki”.
Z tych słów wynika, że była to codzienność zrozumiała dla wszystkich we wsi?
Owszem. Większość z moich kolegów i koleżanek pochodziła z rolniczych rodzin. Stanowiliśmy jakąś wspólnotę ziemi, tak bym to teraz po latach nazwała. Sama innej codzienności nie miałam. I tu bardzo ważna jest postać mojego ojca, który był silnym mężczyzną, potrafił wszystko w gospodarstwie zrobić samodzielnie. Do dzisiaj stanowi dla mnie punkt odniesienia, inspirację, źródło siły.
Co masz na myśli, gdy mówisz o ziemi?
Kawał pola, miejsce, w którym rodzi się życie, stanowiące źródło utrzymania dla całej rodziny. Kiedy mówię o ziemi, to myślę o wilgotnej glebie, z której wyciągam ziemniaki, myślę o sadzie, w którym teraz po latach zrywam jabłka ze szczepionych razem z ojcem drzew. Myślę o ziemi jak o matce dającej pokarm, ale też jak o dziecku, o które należy dbać. To, jak ważne było dla mnie połączenie z ziemią, uświadomiłam sobie po przeprowadzce do Krakowa. Kiedy byłam na pierwszym roku studiów, to oderwanie od fizycznej pracy w ziemi bardzo źle wpłynęło na moją psychikę. Musiałam wracać na wieś szalenie często, tak jakby ta ziemia upominała się o uwagę.
Zazwyczaj transfer na studia uważa się za trudny, bo człowiek musi sam za siebie przejąć odpowiedzialność, wykonywać wszystkie obowiązki, wszystko zrobić wokół siebie i nagle odkrywa lawinę przyziemnych obowiązków: pranie, zakupy itp. A dla ciebie było to trudne, gdy zmniejszyła ci się ilość czynności w ciągu dnia?
Tak. Dlatego wtedy zaczęłam intensywniej biegać. Szukałam jakiegoś zamiennika, a z uwagi na to, że całe życie biegałam, to był oczywisty wybór. Bieganie zresztą nauczyło mnie wielu rzeczy jak na przykład konsekwentnego działania, uporu. Pamiętam pierwsze w moim życiu zawody, to było w podstawówce, trzecia może czwarta klasa, wygrałam bieg, chociaż spadł mi but 200 metrów przed metą. Na metę wbiegłam już w jednym.
Dzisiaj prowadzisz nowoczesny tryb życia, ale nie wyrasta to u ciebie z potrzeby ekologicznej, tylko z takiej wiejskiej mentalności, jak w prozie Tadeusza Nowaka i Wiesława Myśliwskiego.
Cieszę się, że ich tu przywołałaś, to bardzo ważni dla mnie autorzy. Od kontaktu z ziemią, fizycznego odczuwania świata jestem w jakiś sposób uzależniona. Jednak bieganie w tak intensywnej formie, jaką teraz uprawiam, jest związane z doświadczeniem choroby mojej mamy. Kiedy studiowałam, u mamy zdiagnozowano nowotwór i z tego powodu wróciłam na wieś z Krakowa, do którego już mocno się przyzwyczaiłam. Zostałam na dwa lata i na nowo oswajałam sobie to miejsce. Bycie blisko mamy to było bycie bardzo intensywne w doświadczeniu choroby, to patrzenie jak z dnia na dzień zmienia się ciało kochanej osoby. Mocne, wręcz traumatyczne przeżycie. Zaczęłam wtedy myśleć o śmierci, o utracie. Zaczęłam myśleć o fizyczności, o tym, że przychodzi czas, kiedy człowiek po prostu zaczyna się psuć, jak maszyna. Zaczęłam bać się śmierci, ale też ją uważniej badać. I to pozwoliło mi też spojrzeć na nowo na moją fizyczność, bo może bieganie to jakiś sposób, żeby mocniej doświadczyć siebie tu i teraz, żeby mocniej być.
Nagle życie ujawnia swoją odwróconą symetrię: najpierw opiekowała się tobą matka, teraz ty musisz się nią zająć. Najpierw ona nadzorowała twoją kruchość, później ty jej kruchość.
Właśnie tak też o tym wtedy myślałam. To było o tyle trudne, że już pierwsza diagnoza nie pozwalała nam myśleć o żadnym szczęśliwym rozwiązaniu. Odkryłam też wtedy, że jeśli choruje ktoś w rodzinie, to nie jest to tylko choroba jednostki, bo dotknięty chorobą jest cały dom, cała rodzina. Jakimś ukojeniem była wtedy natura, książki i takie drobne, kojące gesty jak głośne czytanie mamie.
Dlaczego mówisz o byciu w naturze, ale nie mówisz o swoim ciele? Przecież ono też jest źródłem siły, musisz mieć kondycję, żeby biegać.
Wiesz, w ogóle nie podchodzę do mojego ciała w kategorii kondycji, wyczynowości. Ono pozwala mi mocniej doświadczać siebie w świecie, nie służy do umartwiania. Oczywiście muszę mieć kondycję, biegając ponad 100 kilometrów w terenie górskim, ale mam poczucie, że tej siły nabierałam przez całe dzieciństwo, również poprzez to bycie w naturze. Opowiem ci historię, która uświadomiła mi, że moje poddawanie ciała intensywnemu doświadczaniu siebie w świecie poprzez bieganie jest jak lekarstwo, jak terapia: kilka dni po pogrzebie mamy zaczęłam biegać z dużo większym natężeniem, teraz wiem, że działo się to kompulsywnie, jakbym chciała zrekompensować sobie te przeżycia, zapomnieć o tej śmierci, zadeptać ją. Moja wieś to przepiękny pagórkowaty teren, z lasami prowadzącymi na beskidzkie szlaki, jednak wtedy nie wybierałam tych kierunków, biegłam prosto do cmentarza, koło którego jest niewielkie boisko. Obsesyjnie biegałam wokół niego, potrzebowałam bliskości cmentarza, bliskości mamy. Trochę jak pies, który waruje przy grobie pana, pomyślałam już po latach. Zajmowało mi to od jednej do trzech godzin i – teraz to wiem – miało to znamiona jakiejś obsesji. Jednak rytm, w jaki wpadałam, uspokajał mnie. Praca z ciałem była wtedy dla mnie sposobem na odreagowanie straty, przepracowanie jej.
Jak traktujesz swoje ciało jako kobieta?
Trudno mi mówić o własny ciele. Traktuję je na pewno z czułością, chcę, żeby było wyzwolone i bieg je wyzwala. Chcę, żeby było zdrowe i silne, a bieganie w tym pomaga, zresztą jest to też proces mocno związany u mnie z pamięcią i wyobraźnią. Praca ciała, taka jak bieganie, pozwala mi na pracę myśli. Może o tym świadczyć chociażby to, że doktorat napisałam właściwie dzięki bieganiu wokół Błoni, ruch porządkował moje myśli. Obecnie biegam przede wszystkim górskie ultramaratony, to biegi powyżej dystansu maratońskiego, czyli tych magicznych 42 kilometrów i 195 metrów. Są to dystanse ze sporą różnicą wysokości, odbywające się najczęściej w trudnym górzystym terenie, w naturze. Nie jestem zawodowcem, nie biegam dla wyników, biegam dla siebie, biegam, żeby poczuć adrenalinę, jak wtedy, kiedy bieg rozpoczyna się o godzinie 23.00 i wbiegasz w ciemny, wilgotny las, żeby wraz ze świtem, wybiegając z niego, zobaczyć oblane złotem góry, żeby się wzruszyć, żeby się rozpłakać i krzyknąć: k…., jak pięknie! To zresztą często doświadczenie tak wielkiej przyjemności, którą porównałabym chyba tylko do doświadczania rozkoszy seksualnej.
Co robisz, gdy ciało po 26 godzinach biegu zaczyna stawiać opór?
Jem. Dbanie o właściwe nawadnianie się i dostarczanie kalorii jest kluczowe przy tak długich dystansach. Moje ciało pracuje w taki sposób, że w tych najtrudniejszych momentach kontrolę przejmuje głowa. Zawsze pierwsza godzina biegu, kiedy wiesz, że masz przed sobą jeszcze kilkadziesiąt, jest trudna, myślisz sobie – dlaczego tu właściwie jestem, po co? Ale dla mnie każda kolejna godzina, to oswajanie się ze sobą, doświadczanie mocniej fizyczności i tego, co wokoło. To jakby wbieganie w przyjemność, ale często naznaczoną też fizycznym bólem. Miałam takie doświadczenie podczas biegu na 125 kilometrów w Dolomitach. Problemy logistyczne sprawiły, że cały mój ekwipunek do przebrania i cały prowiant, tak zwany „przepak”, otrzymałam zamiast w połowie biegu, jakoś na setnym kilometrze. Wtedy doświadczyłam, że jestem bardzo blisko granicy, kiedy ciało może powiedzieć mi: stop.
Co wtedy dzieje się z ciałem? Czy to duży dyskomfort?
Bardzo duży. W okolicach osiemdziesiątego kilometra zorientowałam się, że mam czerwone skarpety, to wtedy zaczęły krwawić mi obtarcia na stopach. Byłam bliska rezygnacji, ale stało się coś, czego nie potrafię do tej pory wyjaśnić, odizolowałam ból od siebie. To pewnie jakaś wschodnia praktyka, tylko nie wiem, jak to nazwać. W czasie tego biegu zrobiłam dwa zdjęcia. Jedno na ostatniej grani, tuż przed setnym kilometrem, gdy słońce niewyobrażalnie pięknie oświetlało potężne ściany Dolomitów. To był moment głębokiego wzruszenia, poczułam jakieś kosmiczne bycie w świecie, a intensywność tego bycia doprowadziła mnie do płaczu. Po chwili jednak pojawiło się przerażenie, uświadomiłam sobie, że gdyby cała logistyka zadziałała dobrze, to powinnam być właśnie na mecie, a nie 25 kilometrów przed nią. Co oznaczało, że będę kończyć ten bieg ciemną nocą. Miałam oczywiście czołówkę, ale końcówka trasy była bardzo trudna: w głębokim lesie, wzdłuż rzeki w bardzo niskiej temperaturze. Gdy słońce zaczęło się obniżać, poczułam, że mam drgawki, niedostarczanie ciału odpowiedniej ilości kalorii spowodowało, że moje ciało przestawało ze mną współpracować. Wychładzałam się, pomimo odpowiedniego ubioru. I tu znowu pojawiła się myśl o rezygnacji. Przed ostatnim etapem trasy ustawiono punkt kontrolny, to takie miejsce, gdzie możesz też zjeść coś ciepłego, napić się, jest tam też pomoc medyczna, możesz powiedzieć im: rezygnuję i zwiozą cię na metę. To tam wpadłam na pomysł, aby uzupełnić swojego camelbaga gorącą herbatą i to on właśnie przez ostatnie 25 kilometrów pozwolił mi utrzymać temperaturę. Takim sposobem skończyłam ten bieg. To było niezwykłe doświadczenie, które pokazało mi, że nie jestem niezniszczalna, że są momenty, gdy ciało ma prawo do protestu. Myślę, że właśnie wtedy wrodzony upór – identyczny z tym, jakiego doświadczyłam w podstawówce, gubiąc but – i adrenalina, pozwoliły mi stanąć na mecie. Chociaż nie adrenalina była tu najważniejsza. Jestem teraz wdzięczna za to doświadczenie, to dla mnie wielka nauka pokory.
Co się dzieje na mecie i poza metą?
Meta niezbyt mnie obchodzi. Najważniejszy jest dla mnie proces. Przed każdym biegiem zakładam, że mogę nie dobiec, bo to zawsze walka, ale też współpraca ze swoim ciałem, z naturą. Bycie w tym procesie i uwaga poświęcana mu, a nie mecie, pozwala mi intensywniej doświadczać, intensywniej być tu i teraz. Natomiast ciało jest zachwycone metą: to ogromny wyrzut adrenaliny, endorfin, to coś jak – by nawiązać ponownie do fizyczności – orgazm.
Zdarza ci się w ogóle nie biegać przez kilka dni?
Tak. Wtedy jednak też jestem aktywna: jeżdżę na rowerze, idę w las, układam na nowo domową bibliotekę. Ważna jest dla mnie też joga, staram się chodzić na nią dwa, trzy razy w tygodniu, często uprawiam ją sama, jest wspaniała podczas wyjazdów. Lubię czuć swoje ciało i nawet odpoczywając, potrzebuję ruchu, zdarzają się też w moim planie treningowym tak zwane „roztrenowania”, które rozpisuje mi mój trener Piotr Hercog. To czas bez biegania, ale w delikatnej aktywności. Są też oczywiście momenty, gdy wymagany jest całkowity odpoczynek, wtedy leżę i czytam.
Masz jakieś lęki związane z ciałem?
Obsesyjnie boję się choroby. Pamiętam swoją bezradność, nie tylko podczas odchodzenia mamy. Mocno też dotknęła mnie śmierć mojej znajomej Anety Żukowskiej, która chorobę opisała w książce Mięcho, wydanej w tym roku przez wydawnictwo Karakter. To opowieść o zmaganiu się z rakiem, wnikliwe i bolesne studium choroby. Czytając jej blog, a także rozmawiając z nią, czułam ten ból, który pojawia się w momencie, kiedy twoje ciało nie współpracuje z tobą. Aneta potrafiła jednym porównaniem pokazać bezwzględność choroby. Pamiętam jej opowieść o tym, co mówiła, kiedy znajomi pytali ją, czy po diagnozie była w stanie myśleć o czymś innym niż choroba. Odpowiadała wtedy, że malując paznokcie na krwistą czerwień, czy kochając się, myśli o śmierci. Śmierć jest we wszystkim. Pamiętam jej wpis na krótko przed odejściem, w którym zwierzała się, że jeszcze pół roku wcześniej myślała, że wróci do biegania, a w czasie pisania tych słów wie, że to już nigdy nie będzie możliwe. To mną wstrząsnęło. Stąd ta troska o własną fizyczność i utrzymywanie ciała w dobrej kondycji, chociaż przecież wiadomo, że choroba jest jak rosyjska ruletka.
Czy w sensie klasowym i feministycznym traktujesz to jako przywilej? Jesteś młodą dziewczyną, uprawiasz sport – jest coraz więcej miejsc na świecie, gdzie nie jest to dozwolone, albo okazuje się zbyt niebezpieczne.
Bieganie nie jest elitarnym sportem – wystarczą zwykłe sportowe buty i ruszasz. W żaden sposób też nie czuję się uprzywilejowana. Sama wyszłam z domu, którego nie można nazwać zamożnym i to nie przeszkodziło mi w rozpoczęciu biegowej przygody. Bieganie to nie przywilej, to decyzja, to wybór. To zresztą ciekawe, że zapytałaś o klasowość… Wiesz, kiedy ma się w pamięci, że rodzice sprzedali dwie krowy, żeby wyprawić mnie i siostrę na studia do Krakowa, to chyba nigdy nie pomyśli się o sobie jak o kimś z klasy uprzywilejowanej, jak o elicie.
A jak na wsi sąsiedzi reagowali na twoją pasję sportową?
Mam znajomą, która jest trenerką fitnessu i mieszka nadal w mojej wsi. Biega w nocy albo wczesnym rankiem, wszystko po to, żeby uniknąć wzroku sąsiadów. Ostatnio byłam tam przez tydzień i za każdym razem, kiedy biegłam, widziałam poruszające się firanki, czy też przystawanie i przyglądanie mi się.
Dlaczego wydaje im się to dziwne?
Być może wydaje im się, że bieganie jest dla ludzi, którzy mają czas, ale że jest to też marnowanie czasu. Gdy mieszkasz na wsi, nie przyjdzie ci do głowy, aby spędzać kilka godzin w ten sposób. Jest przecież tyle do zrobienia wokół domu, w ogrodzie, w polu, w lesie.
Przedstawiasz bieganie jako proces naturalny, wyjście ze wsi i wejście w przyrodę. Jednak ci ludzie widzą to jako rodzaj pęknięcia, bo zupełnie inny kontakt z przyrodą uważają za naturalny.
Kiedyś, jeszcze w liceum, gdy startowałam w zawodach, mój wujek zapytał mnie mocno zaskoczony, jak znajduję siłę na sport po ciężkiej pracy w polu. Przecież powinnam raczej usiąść przed telewizorem i odpoczywać, ale u mnie działa to zupełnie inaczej, bieganie pozwalało mi i pozwala być mocniej w naturze.
Nie chciałaś zostać na wsi? Albo wrócić tam po studiach?
Po śmierci rodziców myśl o powrocie tam całkowicie mnie przerażała. W czasie studiów, kiedy rodzice żyli, wracałam tam po to, żeby naładować się energią. Po ich odejściu poczułam, że to miejsce odbiera mi siłę. Teraz jednak coraz częściej myślę o powrocie. Oswajam się z tym miejscem. Obecnie jednak nie jestem gotowa na taki ruch. Potrzebuję kilku, może kilkunastu lat. Zawodowo jestem związana z krakowskimi uniwersytetami i praca z młodymi ludźmi daje mi bardzo dużo. Ale ostatnio powróciłam do dzienników Susan Sontag i tam znalazłam podkreślony przeze mnie kilka lat temu fragment, w którym Sontag pisze o przerażeniu, jakie ogarnia ją na myśl, że prawie „osunęła się w życie akademickie”. Mam oczywiście w sobie jej strach i wątpliwości, ale też po prostu lubię uczyć i dopóki ta praca pozwoli mi się rozwijać, to będę w niej.
Życie w mieście nie jest dla ciebie przytłaczające?
Lubię tę intensywność miasta, ale bywa też tak, że mnie drażni. Od niedawna mieszkam w niemal samym centrum Krakowa, w starym bloku, w którym na klatkach schodowych rosną kilkudziesięcioletnie difenbachie, figowce dębolistne, aloesy, w mieszkaniu z przepięknym starym parkietem, we wspólnocie mieszkańców, która jest silna i przypomina mi trochę życie na wsi. Wcześniej mieszkałam przy granicy Krakowa z podkrakowskimi wsiami, które były namiastką mojej wsi. Przeprowadzka do centrum jest więc dla mnie dużym przeżyciem, ale powoli odnajduję się w nowym miejscu, oswajam okolicę za pomocą biegania: wytyczam swoje ścieżki, rozpoznaję teren, trochę tak jak zwierzę. Ostatnią z rzeczy jakie zrobiłam w starym domu, był pożegnalny bieg po moim – jak go nazywam – lesie. Pierwszy dzień w nowym miejscu też uczciłam biegiem, te biegi pozwoliły mi też symbolicznie zakończyć ważny etap w życiu i wejść w nowy.
Muszę cię jeszcze zapytać o pszczoły – odgrywają bardzo ważną rolę w twojej książce Matecznik.
Tak, są ważne, reprezentują dla mnie związek pomiędzy mną, ojcem i światem. Są znakiem życia – w znaczeniu trwania ziemi, ale też były sensem życia mojego ojca. Był pszczelarzem i dzięki pszczołom utrzymywał rodzinę. Zawsze zimą na piecu kaflowym w domu stały bańki z miodem i ludzie ze wsi przychodzili do nas kupować miód. Często z siostrą wolałyśmy spać na kanapie w kuchni, aby podsłuchiwać opowieści, które przynosili ze sobą. Mam je w pamięci. Miód tworzył tam pewnego rodzaju wspólnotę. Na przykładzie pszczół tata dawał mi też ważne lekcje. Zdarzało się, że podczas wybierania miodu pszczoła została przez niego przygnieciona i wtedy ojciec rzucał wszystko, aby się nią zająć. Widok ojca w takiej sytuacji, który ratuje jedną, mając wokół tysiące pszczół, sprawił na pewno, że zaczęłam być uważniejsza na świat.
A ty sama próbowałaś kiedyś opiekować się pszczołami?
Tak, ojciec zabierał mnie do pasieki, jednak pierwsze doświadczenie z pasieką omal nie skończyły się dla mnie śmiercią. Piękna sierpniowa niedziela, miałam jakieś pięć lat, mama wysłała mnie do ojca, który pracował przy otwartym ulu. Pamiętam tylko tyle, że łapię go za nogawkę i mówię, że mama woła go na obiad. Pamiętam jego przerażony wzrok, a później już ciemność. I potem światła na izbie przyjęć, gdzie pielęgniarka rozcinała nożem mój fartuszek, spuchłam bowiem tak, że nie było innego wyjścia. Okazało się, że byłam uczulona na pszczeli jad. Już w domu rodzice opowiedzieli mi, że wieziono mnie na pogotowie żukiem z ubojni, tym służącym do przewożenia zwierząt na rzeź. Innego transportu nie było. To mną wstrząsnęło – fakt, że ten właśnie samochód, który zawsze kojarzył mi się z ze śmiercią, uratował mi życie.
Ta piękna, malownicza wieś, miała swoje własne piekło – ubojnię.
Nocą latarnie ubojni rozświetlały ciemność. Przez całą dobę dochodziły stamtąd głosy zwierząt. Dojmujące, głębokie. Okno pokoju, w którym mieszkałam z siostrą, było skierowane w stronę ubojni, dzieliło nas od niej jakieś 100 metrów. Nocami samochody przywożące tam zwierzęta, rozświetlały światłami nasz pokój. Wszystkimi zmysłami czułyśmy to miejsce.
Kiedy uświadomiłaś sobie, co to za miejsce?
Odkąd pamiętam, ubojnia zawsze była czymś zakazanym, objętym tajemnicą, mrokiem. Oczywiście byłam przyzwyczajona do tego, że zabija się zwierzęta, żeby mieć co jeść. Pierwszy sprzeciw wobec tego pojawił się wraz z refleksją dotyczącą nadawania ludzkich imion zwierzętom. Klacz mojego wuja miała na imię Basia. Takie samo imię nosi moja siostra bliźniaczka. Moje dziecięce myślenie wydobyło tę niesprawiedliwość: jedne zwierzęta traktujemy jak członków rodziny, nadajemy im ludzkie imiona, a inne pozostają bezimienne, stłoczone w betonowych, ciasnych pomieszczeniach, czekając na śmierć. Dlaczego?
Po takich doświadczeniach zostałaś wegetarianką?
To główny powód, tak. Nie jem mięsa od kilkunastu lat. To była trudna decyzja, szczególnie dla osoby wychowanej na wsi, szczególnie że w domu jednym z ważniejszych wydarzeń było ceremonialne zabijanie świni i wspólna praca przy mięsie: marynowanie, wędzenie, suszenie.
W jednym z wierszy pada wskazanie na przyszłość: „będziecie mówić językiem roślin”. Co to znaczy?
To jest zdanie zapisane kursywą, to głos ojca, głos oddany ojcu. W tym jednym sformułowaniu zamyka się dla mnie cała filozofia jego życia, którą – tak czuję – po nim odziedziczyłam i którą kontynuuję, chociażby poprzez bieganie, poprzez dbanie o naturę, nieszkodzenie jej. Mówienie językiem roślin to życie w zgodzie z naturą, pozostawanie w związku z nią, zwracanie na nią uwagi.
To jest twój spadek?
Tak, i to tym ważniejszy, że tata umarł nagle, pół roku po mamie. U mnie na wsi mówiło się, że gdy umiera jeden z małżonków, to jeśli się mocno kochali, to drugi odchodzi jakoś w pół roku później. Ten zabobon dokładnie sprawdził się w naszej rodzinie. Więc to jego prawdziwy testament.
Czujesz się ekofeministką?
Jest mi to bliskie. Każdy ruch, który podkreśla równość istot (ludzkich, nieludzkich), jest mi bliski.
Ale jesteś ekofeministką po ojcu, nie po matce?
Na to wychodzi, ojciec był wrażliwy na niesprawiedliwość, uczulał nas na to, co nie znaczy, że nie było to istotne dla mojej matki. Mieliśmy piękne, a zarazem straszne dzieciństwo, które nie byłoby takie, gdyby nie bliskość lasu, intensywność pracy, czy cień ubojni. To wszystko rezonuje, przypomina, że to, kim teraz jestem, bierze się z ziemi.
Małgorzata Lebda:
Poetka, biegaczka maratonów i ultramaratonów górskich, wegetarianka, pracowniczka naukowa. Nagrodzona w sierpniu 2019 r. Nagrodą Literacką Gdynia za tom Sny uckermärkerów.