
Wiele przełomowych dni rozpoczyna się dobrym śniadaniem. W tym opowiadaniu jest inaczej, bo nie dzień, ale noc jest tutaj najważniejsza.
Agnes Higgins aż za dobrze wiedziała, skąd wziął się ten błogi, nieobecny wyraz twarzy jej męża Harolda nad sokiem pomarańczowym i jajecznicą.
– No – pociągnęła nosem, mściwym gestem rozsmarowując nożem do masła dżem śliwkowy na grzance – to co tam ci się dzisiaj śniło?
– Właśnie sobie wspominałem – Harold gapił się cielęcym wzrokiem gdzieś w dal, jakby na wskroś przez atrakcyjną i bezsprzecznie realną postać żony (w peniuarze w różany rzucik, o rumianych policzkach i puszystych blond włosach, jak każdego wrześniowego poranka) – te manuskrypty, o których rozmawialiśmy z Williamem Blakiem.
– Ale skąd wiedziałeś, że to William Blake? – podsunęła, z trudem usiłując zamaskować irytację.
Harold spojrzał na nią zaskoczony.
– Jak to skąd, przecież wyglądał jak na portretach.
I co miała na to powiedzieć Agnes? Gotowała się po cichu nad kawą, walcząc z dziwną zazdrością, która rozrastała się w niej niczym mroczny, złośliwy nowotwór od ich nocy poślubnej zaledwie trzy miesiące wcześniej, kiedy dowiedziała się o snach Harolda. Tamtej pierwszej nocy miesiąca miodowego Harold wyrwał ją ze spokojnego snu bez snów wściekłym, konwulsyjnym szarpnięciem prawej ręki. Przerażona Agnes potrząsnęła mężem, a kiedy się obudził, zapytała czułym, macierzyńskim tonem, co się dzieje; pomyślała, że może dopadł go jakiś koszmar. Ale takie rzeczy nie u Harolda.
– Właśnie zaczynałem grać koncert „Cesarski” – wyjaśnił zaspany. – Pewnie podniosłem rękę do pierwszego akordu, kiedy mnie obudziłaś.
Na początku małżeństwa wyraziste