W centrum nowej powieści Iana McEwana stoi syntetyczny człowiek o wielkim sercu i pragnieniu sprawiedliwości. I za tę szlachetność oberwie w elektroniczny łeb.
Angielski mistrz prozy skończył niedawno 70 lat i najwyraźniej intryguje go przyszłość ludzkości. Chyba dlatego w książce Machines Like Me McEwan przestawia czas na alternatywne tory. Akcja toczy się w latach 80. XX w., ale to trochę inna dekada – Wielka Brytania przegrywa wojnę o Falklandy, Margaret Thatcher walczy o przetrwanie przy Downing Street, opozycja żąda wyjścia z Unii Europejskiej, a górnicy strajkują w obawie przed sztuczną inteligencją, która może odebrać im pracę.
Charlie jest po trzydziestce, mieszka na obrzeżach Londynu i nie robi niczego szczególnie wartościowego. Dla zarobku gra na giełdzie (czyli „idzie do pracy” do sąsiedniego pokoju i zasiada na kilka godzin do komputera), a kiedy zaczyna mu się powodzić, inwestuje w jeden z najnowszych i trudno dostępnych „gadżetów”. Kupuje sobie Adama – jednego z 25 pierwszych sztucznych ludzi (są wśród nich także Ewy), skonstruowanych dzięki oprogramowaniu udostępnionemu przez wybitnego matematyka i kryptologa Alana Turinga (który w powieści nie popełnił samobójstwa, lecz żyje i z powodzeniem rozwija informatykę).
Adam zjawia się w życiu Charliego w tym samym czasie co Miranda, piękna studentka mieszkająca piętro wyżej. Jedną z pierwszych rzeczy, które świeżo naładowany dawką elektryczności Adam wyznaje Charliemu, jest to, że Miranda skrywa mroczny sekret i lepiej jej nie ufać. Podobnie jak w innych powieściach McEwan stawia bohaterów przed wielkimi zagadnieniami: winy, odkupienia, słuszności i sprawiedliwości.
Ale najpierw odrobina satyry. Otóż Adam, jako pierwszy komercyjnie dostępny towarzysz prawdziwego człowieka, jest maszyną bez właściwości. Po rozpakowaniu i uruchomieniu trzeba go więc spersonalizować. Charlie i Miranda robią to wspólnie, nadając robotowi różne cechy. Ona w tajemnicy przed Charliem czyni Adama wspaniałym kochankiem i wkrótce z jego zdolności korzysta. Mamy więc miłosny trójkąt o zdumiewających konsekwencjach. Adam niespodziewanie – również dla siebie (posiada samoświadomość, potrafi się uczyć i zmieniać prawie tak jak my) – zakochuje się w Mirandzie i pisze dla niej ckliwe haiku. Co gorsza, zneutralizował swój wyłącznik, a ponieważ ma nadludzką siłę, stał się też niezależny od woli swych właścicieli (próby wyłączenia go kończą się łamaniem kości).
Wydawałoby się, że McEwan zmajstrował dla czytelnika filozoficzny żart – rozważania o niebezpieczeństwie tworzenia istot sprawniejszych niż my – ale autor szybko wprowadza inny ton. Pojawia się Mark, chłopiec z dysfunkcyjnej rodziny, potrzebujący domu i miłości. Nagle to on okazuje się konkurentem dla Adama, który nie ma funkcji empatii wobec dzieci ani zdolności do zabawy. Robot wykorzysta inne umiejętności (w tym bezwzględną logikę), by pozbyć się chłopca, który staje się inspiracją do zaręczyn i rodzinnych planów pary.
Powracającym motywem prozy McEwana są ludzkie przewiny pogrzebane w przeszłości i ich trwałe konsekwencje. Tu w moralnym konflikcie znajduje się zaledwie 22-letnia Miranda. Kiedyś dopuściła się kłamstwa, aby mężczyzna, który skrzywdził jej przyjaciółkę, poniósł karę. Zdecydowała się na etyczne wykroczenie, by wyrównać szale na wadze sprawiedliwości i pomścić straszną śmierć. Nawet skazany sprawca przyznaje jej rację, widzi w niej anioła odkupienia. Szczególnie gdy przepełniona miłością do dziecka Miranda ma szansę stać się matką i wnieść do kosmicznego ładu cząstkę zadośćuczynienia.
Co innego sądzi o tym moralnie usztywniony Adam. Jego hierarchia jest bezwzględna, nie dopuszcza odstępstwa od reguł w imię naprawy zła, nie postrzega kłamstwa jako remedium na zbrodnię. Jego niewzruszone poczucie prawdy i równowagi doprowadzi ludzi, uwikłanych w sieć subiektywnie postrzeganych racji, na skraj zapaści. Wszystko, co jest ich życiem, zostanie zakwestionowane. Dlatego Adam będzie musiał, no cóż… umrzeć. Zbrodnia na robocie będzie bezkrwawa i mało spektakularna. Wystarczy kilka uderzeń ciężkim narzędziem dostępnym w każdym domu. Nie rozlegnie się żaden krzyk. Komputer syntetycznego człowieka przejdzie w tryb awaryjny, wyda ostatnie instrukcje i należycie się pożegna.
Ale dogorywający Adam będzie miał jedną, zaskakująco intymną, prośbę – chciałby, aby jego korpus nie wrócił do producentów. Wolałby być pochowany. Działając i żyjąc wśród ludzi, robot wykształcił subtelne obszary wrażliwości i zdolność przeżywania złożonych emocji. Umiejętność zakochania się, ale też odczuwania melancholii czy niepokoju wywołanego brakiem poczucia sensu swego istnienia – to konsekwencje, które zdumiewają nawet Alana Turinga. Charlie spotyka naukowego guru w londyńskiej restauracji i referuje mu swoje doświadczenia z Adamem. Dowiaduje się, że jego Adam jest wyjątkiem, ponieważ nie przejawia skłonności do depresji ani autodestrukcji. Tymczasem pozostałe 24 prototypy popełniają samobójstwo – doprowadzają albo do zniszczenia swoich układów (jak dwie Ewy niemogące wytrzymać u właściciela, saudyjskiego szejka), albo do dezaktywacji oprogramowania i stają się „bezmyślnymi” maszynami.
Natomiast Adam należący do Charliego i Mirandy chce żyć, aż zanadto. Chce być dla nich najważniejszy i dąży do zapewniania im najwyższego moralnego ładu – tak rozumie miłość. I ten absolutystyczny zamiar okazuje się zbyt wielkim wymaganiem dla niedoskonałych, zagmatwanych wewnętrznie ludzi.
Wykładnia moralna i intencje McEwana nie są wcale łatwe do odczytania. W tej zdumiewającej książce równolegle występują różne porządki, przede wszystkim czasowe (bo w fabule wydarza się to, co było i co nadchodzi), ale także emocjonalne (poruszamy się między czarną komedią, romansem i traktatem filozoficznym). To powieść wielogatunkowa, z elementami science fiction i literatury obyczajowej. Takie pomieszanie jest niewątpliwie zamierzone i skonstruowane z aptekarską dokładnością. Najpewniej dlatego też McEwan wybrał enigmatyczny język – dowcip skrywa w słowach przebranych za poważne i na odwrót: poezję wkłada w usta robotowi, a ludziom każe mówić prostymi zdaniami. Wydaje się, że głównym zabiegiem autora jest powracające w Machines Like Me zakłócenie, ciągłe zmiany konstelacji – w fabule i języku.
Jedno z możliwych odczytań tej inspirującej książki jest takie: życie ludzkie objawia swą prawdziwość przez nieodzowną obecność błędu, słabości, winy, krzywdy, a także na ogół beznadziejnych prób samonaprawy. Ludzie – istoty dążące do autokorekty – wciąż gubią się i ponoszą porażki. Właśnie z rozczarowania własnymi upadkami rodzi się marzenie o stworzeniu wyższej formy życia. Ian McEwan jest autorem zbyt przenikliwym, by proponować nam jedynie przestrogę. Ukazując człowieczeństwo jako plątaninę przyziemności, nieładu i drugich szans, pokazuje raczej nieroztropność naszych fantazji o tym, że jakikolwiek robot poradzi sobie z życiowym bałaganem lepiej niż my.
Tak, przez ironię, prowadzi do poważniejszej refleksji o sztucznej inteligencji jako cywilizacyjnym dziecku naszych pragnień. Poniesiemy odpowiedzialność za powołanie do życia nowych istot. Ich narodziny oraz ich triumfy przyniosą wyzwania i cierpienia, o jakich dotąd nie śniliśmy.