Stulecie niepodległości już za nami, ale dziwne Polaków relacje z polskością nie przestają fascynować redakcji „Przekroju”. Tym razem przyglądamy się niekończącemu się dziełu życia Tadeusza Peipera, na którego cześć zapalano w dzień miejskie latarnie.
Warszawa, 1957 rok. Małe zaniedbane mieszkanie przy ulicy Wołoskiej na mokotowskim WSM. Wewnątrz piętrzą się sterty papierów tworzące labirynty i wąwozy, pomiędzy którymi z trudem można się przecisnąć. W kątach i pod sufitami rozpościerają się pajęczyny. W półmroku za niewidocznym zza stert papierów biurkiem siedzi człowiek i na skrawkach papieru notuje słowa:
„Na szafie wyznaczyłem miejsce grubym tomom słownika polszczyzny, które stoją tu w pozycji pionowej. Żaden z nich – z wyjątkiem jednego – nie stał się pokusą pająków, a wyjątek zaznaczył się na tomie, którego grzbiet ma na sobie litery: T–Y. Snadź pająki skierowały do mnie przemówienie: »Ty jesteś celem naszych ataków!! Ty, ty!!«”.
Tym człowiekiem jest Tadeusz Peiper, niegdyś awangardowy poeta, autor prawdopodobnie najbardziej oryginalnych wierszy, jakie powstały w polszczyźnie w XX w., teoretyk poezji, który na początku lat 20. niemal samodzielnie przestawiał tory polskiej sztuki. Obecnie – trzydzieści kilka lat później – człowiek zepchnięty na margines życia, pogrążony w pogłębiającej się, nigdy nieleczonej chorobie psychicznej. A jednocześnie autor