Stracone Dzikie Zachody Stracone Dzikie Zachody
Opowieści

Stracone Dzikie Zachody

Jakub Popielecki
Czyta się 4 minuty

Na hasło „antywestern” zaraz myślimy o brudnych paznokciach, nieogolonych podbródkach i żółtych zębach, o moralnej ambiwalencji, politycznej refleksji i krytycznym tonie. Na pewno nie o kowboju w białym kapeluszu, który jedzie na koniu, gra na gitarze i rzewnie śpiewa, a w charakterze chórku odpowiada mu echo grające na przełęczy. Tak jednak zaczyna się nowy film braci Coen, który – choć stanowi dowód kinofilskiej miłości do gatunku – jest jednym z najbardziej totalnych antywesternów w historii. Konwencja opowieści o kowbojach, ranczerach czy rewolwerowcach pełni tu zresztą jedynie funkcję zastępczą. Kopiąc western, kopiesz w końcu Amerykę – i bracia Coen biorą potężny zamach.

Na Balladę o Busterze Scruggsie składa się sześć nowelek i twórcy gładko przeprowadzają nas od śmiechu przez obszary cokolwiek melancholijne aż do stanu głębokiej metafizycznej trwogi. Dekonstrukcję westernu zaczynają od krzywego zwierciadła pastiszu, by z każdym kolejnym rozdziałem podkopać amerykański mit jeszcze bardziej. Grany tu przez Toma Waitsa poszukiwacz złota metodycznie wgryza się w połać dziewiczej ziemi w poszukiwaniu cennego kruszcu – i bracia Coen działają podobnie. Zamiast złota znajdują jednak trupy. Grzebiąc w fundamentach Ameryki, dokopują się do piekła.

Stąd też może dźwięczące gdzieniegdzie opinie, że po pierwszych dwóch nowelkach film traci rozpęd. W pewnym sensie tak jest: trudno nie zdziwić się nagłą zmianą tonu, kiedy po rozśpiewanym rewolwerowcu (Tim Blake Nelson) i komicznie pechowym rabusiu (James Franco) pojawia się posępna historyjka o smutnym losie… recytatora kadłubka (Harry Melling). Taka jednak specyfika nowelowej formuły, jaką przyjęli twórcy: wraz z każdym nowym rozdziałem trzeba przeładować oczekiwania, niczym – wypisz wymaluj – rewolwer. Bracia Coen są zresztą tego świadomi, nieprzypadkowo konstatują z żalem, że recytujący poezję Shelleya artysta nie ma szans w starciu z zabawiającym gawiedź… kurczakiem. Spójrzmy na to tak: Buster Scruggs z tytułowej, otwierającej film noweli to ów jarmarczny kurczak, który ma przykuć naszą uwagę. Dalej wymagania rosną.

Ballada o Busterze Scruggsie to w istocie przegląd klasycznych westernowych tropów: jest pojedynek w samo południe, jest napad na bank, jest gorączka złota, karawana osadników i podróż dyliżansem. Twórcy niezwykle inteligentnie wykorzystują tu jednak gatunek przeciwko niemu samemu. Uruchamiają kolejne schematy tak, by świadczyły na własną niekorzyść. Jeśli więc komuś ciśnie się na usta jakiś zarzut – choćby o niesprawiedliwym potraktowaniu rdzennej ludności przez powielenie stereotypowej figury dzikich czerwonoskórych – to niesłusznie. Zainscenizowana przez braci Coen symulacja „westernu sprzed lat” brzmi tu przecież z premedytacją fałszywie. Owa „nieobecność” Indian jest znacząca – i piętnuje dyskryminację, jaka spotkała ich ze strony nie tylko amerykańskiego kina, ale i amerykańskiego społeczeństwa.

Cóż, nie jest to filmowy odpowiednik dumnego powiewania gwiaździstym sztandarem. Kiedy Waitsowy poszukiwacz okrada ptasie gniazdo, ma na tyle przyzwoitości, by – mimo głodu – wziąć zaledwie jedno jajo. Bracia Coen sugerują jednak ponury ciąg dalszy: prawdziwa natura „American way” polega na tym, że po nim przyjdzie ktoś, kto nie będzie miał podobnych skrupułów. Zaiste, człowiek człowiekowi wilkiem, rewolwerowiec rewolwerowcowi rewolwerowcem. I nawet jeśli niektóre z reżyserskich diagnoz ocierają się o podobną sztampę, to rzadko kiedy wyrażone są aż tak wprost. W tym tkwi siła nowelowej formy, która pozwala skumulować szereg prostych obserwacji w jedną kompleksową diagnozę. Oglądając, śmiejemy się, ale śmiech w końcu więźnie nam w gardle. A recytowane przez niepełnosprawnego artystę słowa Lincolna o „rządzie narodu poprzez naród i dla narodu” brzmią tu jak bardzo ponury żart. Ballada pokazuje przecież naród chłopców z pistoletami, którym łatwiej przychodzi strzał z biodra niż poproszenie dziewczyny o rękę. To nie jest kraj dla… ludzi?

Czytaj również:

Nie zawsze black & white Nie zawsze black & white
Przemyślenia

Nie zawsze black & white

Jakub Popielecki

Historia jest tak absurdalna, że musiała wydarzyć się naprawdę: niejaki Ron Stallworth, pierwszy czarnoskóry funkcjonariusz policji w Colorado Springs, podjął się w latach 70. infiltracji Ku Klux Klanu i… zdobył oficjalną legitymację członkowską organizacji. Czarne bractwo. BlacKkKlansman fabularyzuje tę napisaną przez samo życie komedię, ale ostrze satyry wymierzone jest tu – z pełną powagą – z powrotem w stronę rzeczywistości.

Spike Lee przyłącza się bowiem do wzbierającej już od jakiegoś czasu w amerykańskim kinie fali. Od Django przez 12 Years a Slave po Uciekaj!, od XIII poprawki do Nie jestem twoim murzynem – kolejne fabuły i dokumenty odrabiają „czarne” zaległości Ameryki. BlacKkKlansam – podobnie: to tyleż rzut oka na historię, co rzucone widzom w twarz pytanie o dzień dzisiejszy: czy od tamtych czasów faktycznie aż tyle się zmieniło? Co więcej, Lee nie tylko idzie za ciosem kolegów i koleżanek po fachu, ale też włącza do dyskusji samo kino.

Czytaj dalej