„Wszystko jest żyjącą śmiercią” – powiadał Egon Schiele. Wiosna, z całym tym swoim przebudzeniem do życia, wyostrza mi smak na rzeczy niezdrowe, zwłaszcza chorobliwą sztukę.
Z biegiem czasu lubię Egona Schielego coraz bardziej, choć jego twórczość, najpierw inkryminowana, a potem celebrowana, robi się znów ryzykowna. Bez ryzyka nie ma jednak zabawy. Zresztą ryzykowna jest nie tylko chorobliwa sztuka; życie w ogóle jest cholernie chorobliwą sprawą, nie da się go przeżywać, żeby się nie pochorować. Schiele – piewca niezdrowej żywotności – mógłby niejedno na ten temat powiedzieć.
Budzący się do życia z zimowego przytępienia rok 2018 w naszych stronach zapowiada się brzemienny, żeby nie powiedzieć – ciężki. Wśród ciężarów do uniesienia są obchody stulecia niepodległości. Oczywiście słodkie to brzemię. Czy jednak gdy będziemy je dźwigać w blasku pochodni, z maską kościotrupa na twarzy i obietnicą śmierci wrogom ojczyzny na ustach, to wystarczy nam sił, by pamiętać, że w tym samym niezapomnianym roku 1918, w którym odradzała się Polska, umarł Schiele?
Zresztą nie chodzi tylko o niepodległość. W jubileuszowym roku wokół Schielego sporo będzie się działo – głównie w jego rodzinnej Austrii, ale nie tylko. W maju Tate Liverpool pokaże go w duecie z Francescą Woodman, kultową fotografką autoportrecistką, która odeszła jeszcze młodziej niż Schiele. W listopadzie londyńska Royal Academy wystawi Schielego u boku jego mentora Gustava Klimta. Będzie to nie lada koncert rozpisany na cztery ręce – mistrza i ucznia, który przerósł mistrza; dwóch wiedeńskich druhów w seksoholizmie. Rzecz rozegra się w podwojonym cieniu śmierci, bo w tym samym roku 1918, w którym umarł Schiele, pożegnał się z życiem również Klimt. Miłośnicy Schielego będą zatem znajdować swoje okazje – ale jak długo jeszcze? Pytanie nasunęło mi się w kontekście akcji obywatelskiej wymierzonej w Balthusa. Pod koniec zeszłego roku 11 tys. nowojorczyków postulowało usunięcie jego obrazu Le rêve de Thérèse z wystawy zbiorów Metropolitan Museum. Inicjatorka akcji Mia Merrill (l. 30), specjalistka od zasobów ludzkich z Manhattanu, argumentowała, że obraz uprzedmiotawia i seksualizuje przedstawioną na nim dziewczynkę. Pokazując go, muzeum promuje pożądliwe spojrzenie o pedofilskich inklinacjach. Trudno się spierać z Mią Merrill: „Sen Teresy” nie jest snem niewinnym. Erotycznej aury nie da się zignorować. Tytułowa Thérèse nie miała jeszcze 13 lat, kiedy pozowała Balthusowi; Humbert H. byłby tym płótnem poruszony do żywego. I nie tylko tym; malowanie dorostających dziewcząt w dwuznacznych pozach (i nie zawsze kompletnej garderobie) to był ulubiony temat Balthusa, żeby nie powiedzieć – jego obsesja.
MET odmówiło zdjęcia Balthusa ze ściany; dzieło nie zostało pociągnięte do odpowiedzialności za występki autora. Nie sądzę jednak, żeby to był koniec seksualnej lustracji nieżyjących artystów; to raczej dopiero początek. Właśnie mija 80 lat od namalowania Le rêve de Thérèse. Publiczność długo tolerowała oczywistą perwersję tego obrazu, i wielu innych. Wkroczyliśmy jednak w epokę #metoo (Mia Merrill również odwołała się do tego najważniejszego z ubiegłorocznych hasztagów). Normy zachowań seksualnych zmieniają się, i to na lepsze. Co jednak począć z nienormatywną seksualnie sztuką? Bez Balthusa można ostatecznie żyć; bohaterem mojej bajki nie był nigdy. Co jednak z innymi? Na przykład z Bellmerem? Albo z Egonem Schielem, którego łączą z Balthusem niezdrowe fascynacje erotyką „wiosny życia”? Biografię Schielego w ogóle łatwo pomylić z esejem jego rodaka Freuda. Jest w tej historii stacja cesarsko-królewskiej kolei, na której wychowywał się młody Egon (znamienne: w dzieciństwie obsesyjnie rysował pociągi!). Jest zahamowana seksualnie matka, jest ojciec zawiadowca, który w ramionach prostytutek zaraża się syfilisem i popada w szaleństwo. Jest także młodsza siostra Gerti; ojciec podejrzewa ją i Egona o najgorsze bezeceństwa. Prawda, że w tym czasie szalony Herr Schiele cierpi na omamy. Niemniej 16-letni Egon uciekł z domu, zabierając ze sobą 12-letnią Gerti. Pojechali pociągiem do Triestu. Zanim ich złapano, spędzili noc w hotelu i szatan wie, co tam robili. Kilka lat później Egon, już jako cudowne, choć kontrowersyjne dziecko austriackiego modernizmu, będzie podróżował po kraju ze swoją młodziutką kochanką i muzą Wally Neuzil. Wszędzie znajdowali się sąsiedzi, którzy krzywo patrzyli na podejrzanie młodą i nieobyczajną parę; trzeba było ciągle zmieniać adresy. Co gorsza, Schiele lubił malować nie tylko Wally, lecz także znacznie młodsze dziewczęta. Oskarżono go o uwodzenie nieletnich odwiedzających pracownię. Znalezione w studiu rysunki posłużyły za dowód; ostatecznie skazano malarza „tylko” za pornografię. Sędzia, który nazwał tak sztukę Schielego, musiał być ślepy na jego genialną kreskę i na porażającą ekspresję nienaturalnie powiększonych oczu jego postaci. Faktem jest jednak, że Schiele był opętany seksualnością – i cielesnością. Swoją, kiedy przedstawiał się w autoportretach nago, podczas masturbacji, z ciałami kochanek, zwykle o wiele zbyt młodych, ciałami w miłosnym akcie. Te ciała są wiosenne, blade, miewają zielonkawy koloryt, jakby od dawna nie widziały słońca. Napędza je chorobliwe pożądanie; to w ogóle nie są zdrowe ciała – ale ile w nich życia! Kiedy Schiele był młody, publiczność uważała, że tego życia jest zbyt wiele. Austria była perwersyjna, ale żądała zachowania pozorów. Trauma wielkiej wojny sprawiła, że ludzie dali spokój z pruderią. W 1918 r. Schiele stanął na progu uznania i komercyjnego sukcesu, miał 28 lat. Wtedy właśnie dopadła go choroba – zapadł na hiszpankę i zmarł, podobnie jak jego będąca w szóstym miesiącu ciąży żona i kilkanaście milionów innych Europejczyków.
A morał? Z żywota Egona Schielego nie płynie żaden morał, z jego chorobliwie tętniącej życiem sztuki też zresztą nie – może z wyjątkiem takiego, że dobra sztuka bywa fundowana na wątpliwych, czasem wręcz fatalnych skłonnościach. Na grypę warto zaś się szczepić, ale teraz jest już za późno. Zajmę się tym jesienią; jest wiosna, więc jesień już właściwie za pasem.