Przemyślenia

Stulecie wiosennego artysty

Stach Szabłowski
Czyta się 6 minut

„Wszystko jest żyjącą śmiercią” – powiadał Egon Schiele. Wiosna, z całym tym swoim przebudzeniem do życia, wyostrza mi smak na rzeczy niezdrowe, zwłaszcza chorobliwą sztukę.

Z biegiem czasu lubię Egona Schielego coraz bardziej, choć jego twórczość, najpierw inkryminowana, a potem celebrowana, robi się znów ryzykowna. Bez ryzyka nie ma jednak zabawy. Zresztą ryzykowna jest nie tylko chorobliwa sztuka; życie w ogóle jest cholernie chorobliwą sprawą, nie da się go przeżywać, żeby się nie pochorować. Schiele – piewca niezdrowej żywotności – mógłby niejedno na ten temat powiedzieć.

Budzący się do życia z zimowego przytępienia rok 2018 w naszych stronach zapowiada się brzemienny, żeby nie powiedzieć – ciężki. Wśród ciężarów do uniesienia są obchody stulecia niepodległości. Oczywiście słodkie to brzemię. Czy jednak gdy będziemy je dźwigać w blasku pochodni, z maską kościotrupa na twarzy i obietnicą śmierci wrogom ojczyzny na ustach, to wystarczy nam sił, by pamiętać, że w tym samym niezapomnianym roku 1918, w którym odradzała się Polska, umarł Schiele?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zresztą nie chodzi tylko o niepodległość. W jubileuszowym roku wokół Schielego sporo będzie się działo – głównie w jego rodzinnej Austrii, ale nie tylko. W maju Tate Liver­pool pokaże go w duecie z Francescą Wood­man, kultową fotografką autoportrecistką, która odeszła jeszcze młodziej niż Schiele. W listopadzie londyńska Royal Academy wystawi Schielego u boku jego mentora Gustava Klimta. Będzie to nie lada koncert rozpisany na cztery ręce – mistrza i ucznia, który przerósł ­mistrza; dwóch wiedeńskich druhów w seksoholizmie. Rzecz rozegra się w podwojonym cieniu śmierci, bo w tym samym roku 1918, w którym umarł Schiele, pożegnał się z życiem również Klimt. Miłośnicy Schielego będą zatem znajdować swoje okazje – ale jak długo jeszcze? Pytanie nasunęło mi się w kontekście akcji obywatelskiej wymierzonej w Balthusa. Pod koniec zeszłego roku ­11 tys. nowojorczyków postulowało usunięcie jego obrazu Le rêve de Thérèse z wystawy zbiorów Metropolitan Museum. Inicjatorka akcji Mia Merrill (l. 30), specjalistka od zasobów ludzkich z Manhattanu, argumentowała, że obraz uprzedmiotawia i seksualizuje przedstawioną na nim dziewczynkę. Pokazując go, muzeum promuje pożądliwe spojrzenie o pedofilskich inklinacjach. Trudno się spierać z Mią Merrill: „Sen Teresy” nie jest snem niewinnym. Erotycznej aury nie da się zignorować. Tytułowa Thérèse nie miała jeszcze 13 lat, kiedy pozowała Balthusowi; Humbert H. byłby tym płótnem poruszony do żywego. I nie tylko tym; malowanie dorostających dziewcząt w dwuznacznych pozach (i nie zawsze kompletnej garderobie) to był ulubiony temat Balthusa, żeby nie powiedzieć – jego obsesja.

MET odmówiło zdjęcia Balthusa ze ściany; dzieło nie zostało pociągnięte do odpowiedzialności za występki autora. Nie sądzę jednak, żeby to był koniec seksualnej lustracji nieżyjących artystów; to raczej dopiero początek. Właśnie mija 80 lat od namalowania Le rêve de Thérèse. Publiczność długo tolerowała oczywistą perwersję tego obrazu, i wielu innych. Wkroczyliśmy jednak w epokę #metoo (Mia Merrill również odwołała się do tego najważniejszego z ubiegłorocznych hasztagów). Normy zachowań seksualnych zmieniają się, i to na lepsze. Co jednak począć z nienormatywną seksualnie sztuką? Bez Balthusa można ostatecznie żyć; bohaterem mojej bajki nie był nigdy. Co jednak z innymi? Na przykład z Bellmerem? Albo z Egonem Schielem, którego łączą z Balthusem niezdrowe fascynacje erotyką „wiosny życia”? Biografię Schielego w ogóle łatwo pomylić z esejem jego rodaka Freuda. Jest w tej historii stacja cesarsko-królewskiej kolei, na której wychowywał się młody Egon (znamienne: w dzieciństwie obsesyjnie rysował pociągi!). Jest zahamowana seksualnie matka, jest ojciec zawiadowca, który w ramionach prostytutek zaraża się syfilisem i popada w szaleństwo. Jest także młodsza siostra Gerti; ojciec podejrzewa ją i Egona o najgorsze bezeceństwa. Prawda, że w tym czasie szalony Herr Schiele cierpi na omamy. Niemniej 16-letni Egon uciekł z domu, zabierając ze sobą 12-letnią Gerti. Pojechali pociągiem do Triestu. Zanim ich złapano, spędzili noc w hotelu i szatan wie, co tam robili. Kilka lat później Egon, już jako cudowne, choć kontrowersyjne dziecko austriackiego modernizmu, będzie podróżował po kraju ze swoją młodziutką kochanką i muzą Wally Neuzil. Wszędzie znajdowali się sąsiedzi, którzy krzywo patrzyli na podejrzanie młodą i nieobyczajną parę; trzeba było ciągle zmieniać adresy. Co gorsza, Schiele lubił malować nie tylko Wally, lecz także znacznie młodsze dziewczęta. Oskarżono go o uwodzenie nieletnich odwiedzających pracownię. Znalezione w studiu rysunki posłużyły za dowód; ostatecznie skazano malarza „tylko” za pornografię. Sędzia, który nazwał tak sztukę Schielego, musiał być ślepy na jego genialną kreskę i na porażającą ekspresję nienaturalnie powiększonych oczu jego postaci. Faktem jest jednak, że Schiele był opętany seksualnością – i cielesnością. Swoją, kiedy przedstawiał się w autoportretach nago, podczas masturbacji, z ciałami kochanek, zwykle o wiele zbyt młodych, ciałami w miłosnym akcie. Te ciała są wiosenne, blade, miewają zielonkawy koloryt, jakby od dawna nie widziały słońca. Napędza je chorobliwe pożądanie; to w ogóle nie są zdrowe ciała – ale ile w nich życia! Kiedy Schiele był młody, publiczność uważała, że tego życia jest zbyt wiele. Austria była perwersyjna, ale żądała zachowania pozorów. Trauma wielkiej wojny sprawiła, że ludzie dali spokój z pruderią. W 1918 r. Schiele stanął na progu uznania i komercyjnego sukcesu, miał 28 lat. Wtedy właśnie dopadła go choroba – zapadł na hiszpankę i zmarł, podobnie jak jego będąca w szóstym miesiącu ciąży żona i kilkanaście milionów innych Europejczyków.

A morał? Z żywota Egona Schielego nie płynie żaden morał, z jego chorobliwie tętniącej życiem sztuki też zresztą nie – może z wyjątkiem takiego, że dobra sztuka bywa fundowana na wątpliwych, czasem wręcz fatalnych skłonnościach. Na grypę warto zaś się szczepić, ale teraz jest już za późno. Zajmę się tym jesienią; jest wiosna, więc jesień już właściwie za pasem.

Czytaj również:

Przemyślenia

Bohater 
naszych czasów

Stach Szabłowski

Cicha agonia duszy, wyobcowanie, męczące bujanie się na huśtawce hedonizmu i depresji, tęsknota za bliskością i niemożność jej zniesienia, (nie)zdrowe jedzenie, frustracje prekariatu, roszczeniowość i niedojrzałość milenialsów – czym są te i inne problemy pierwszego świata wobec problemów pozostałych światów oznaczonych kolejnymi numerami? Czym są wobec spadających bomb, eksplodujących min, pustych żołądków i dachów, których nie ma nad głową?

W perspektywie globalnej problemy ludzi pierwszego świata, których kłopot polega na tym, że mają już wszystko i nie wiedzą, co dalej ze sobą zrobić, są oczywiście abstrakcyjne. Wydumane. Śmieszne. Nic dziwnego, że zabawna jest także współczesna sztuka. Ten rys komiczny świetnie uchwycił niedawno szwedzki reżyser Ruben Östlund, autor nagrodzonego Złotą Palmą w Cannes filmu The Square. Akcja toczy się w muzeum, bohaterami są kuratorzy i artyści ukazani na tle instalacji, wideoprojekcji, performance’ów i wernisaży. W ogóle sztuka współczesna staje się nie tylko problemem pierwszego świata, ale również problemem kina. Art world był długo tematem w innych dziedzinach kultury nieobecnym – jak gdyby w tym hermetycznym, pretensjonalnym światku zaludnionym przez ubranych obowiązkowo na czarno i cytujących Deleuze’a ludzi nie mogło zdarzyć się nic interesującego dla tych, którzy do tego światka nie należą. To się jednak zmienia. 

Czytaj dalej