Kiedyś można było wejść z ulicy i powiedzieć, że się chce zostać dziennikarką. Barbara Seidler tak zrobiła w 1949 r. i została przyjęta do redakcji „Życia Warszawy”. Później na zaproszenie redaktora naczelnego „Życia Literackiego” pisała – raz w miesiącu – reportaż sądowy, a właściwie socjologiczny. Na salach rozpraw znajdowała tropy, ludzkie dramaty, a potem wyruszała na miejsce zdarzenia, do wsi i miasteczek, w których żyli udręczeni, skłóceni, przerażeni, okrutni – bohaterowie jej opowieści. Pisała o najsłynniejszych sprawach, ale i o zdarzeniach pospolitych, dla których jedyną szansą zapisania się w pamięci była ona – uważna reporterka, niezdolna do obojętności.
Wybór jej tekstów zostaje teraz przypomniany w tomie Pamiętajcie, że byłem przeciw z przedmową Cezarego Łazarewicza. Sprawy, którymi się zajmowała, rysują pejzaż relacji ludzkich w PRL. Od miejskich awantur z dokwaterowanymi sąsiadami, wiejskich sporów o grunty (dzielone na skrawki i czyniące rolnictwo bezsensownym, a frustrację – zabójczą) przez głośną aferę mięsną (fortuna zbita kosztem marznącego w kolejkach społeczeństwa) po tragedię prześladowanej dziewczyny z Radomia, którą ówczesny stalker dręczył i oblał kwasem, ku apatii i systemowej bezradności policjantów. Seidler jeździ do swych bohaterów, stawia trudne, nigdy oskarżycielskie pytania. Nie ocenia, ale wierci dziurę w brzuchu Polski Ludowej, dopytując: „Czy naprawdę nie można zrobić nic więcej?”. Jest jak Sumienie przemierzające główne trakty i boczne ścieżki codzienności. Pisze, kontrując bolesną materię łagodnym, zrównoważonym językiem. Nieczęsto dodaje coś od siebie, jakiś akapit, w którym zaznacza reporterską obecność, własną wrażliwość, niezgodę na stan rzeczy. Te niewielkie, personalne interwencje są bezcenne – gdyby pozostała w pozie obiektywizmu i niezwruszenia, moglibyśmy, szczególnie po latach, przeoczyć esencję zdarzeń. Jest i inny, chyba niezamierzony przez Seidler, efekt. Dzięki wyrażeniu własnego zdania reporterka przypomina, że nie zostawia nas ze złem sam na sam. Ona także nosi w sobie sprzeciw, choć zachowuje trzeźwe spojrzenie.
Czemu te reportaże ukazują się dziś? Choćby dlatego, że bez pracy Seidler nie byłoby może ani Mariusza Szczygła, ani Justyny Kopińskiej. Warto pamiętać, że „polska szkoła reportażu” nie jest zjawiskiem jednorodnym, a idea usunięcia reportera z opisywanej historii – pomysłem dość nowym i o tyle nieprzekonującym, że ta emocjonalna obecność może ogromnie, jak w tym zbiorze, wspierać rozumienie historii. Seidler ma własny, choć subtelnie zarysowany, styl. W tym także zapisała się jej osobowość.
Rzecz istotna – u Seidler nawet sprawy pojedyncze zyskują tło społeczne. Bohater jest zbiorowy. Za każdą pojedynczą zbrodnią, zadrą, nienawiścią rozciąga się mapa realiów, uwarunkowań. I w tym sensie autorka stawia przed czytającym zadanie – rozważenie współodpowiedzialności za tworzenie świata dopuszczającego krzywdę, winę, czasem niesłuszną karę. Dużo tu wątków otwartych, skłaniających do rozważań o sprawiedliwym państwie i prawie, o tym, jakie pięć groszy od siebie dorzucamy.
Podczas lektury budzi się tęsknota i powstaje niedosyt. Polityka dominuje w teraźniejszych dziennikarskich opowieściach, a niewyczerpany gar tematów społecznych kipi, zajmują się dziś nim niezbyt liczni reporterzy. Mam nadzieję, że jakiś redaktor naczelny przeczyta ten zbiór i – niczym kiedyś Władysław Machejek z „Życia Literackiego” – wykona telefon. O interpretacje PRL czy III RP możemy się spierać bez końca, z obrazami zapisanymi w tekstach Seidler nie sposób dyskutować. I po latach trafiają prosto między żebra.