Czy amerykańska kultura popularna kopiuje rzeczywistość, czy przeciwnie – rzeczywistość naśladuje kulturę popularną?
Od 20 stycznia gości amerykańskich ambasad na całym świecie wita zdjęcie prezydenta Donalda Trumpa. Tego samego dnia Netflix zapowiedział powrót House of Cards i prezydenta Francisa Underwooda. Który z nich wygląda bardziej „prezydencko”? Wrzaskliwy, żółtowłosy i przesadnie gestykulujący miliarder czy siwy, opanowany i doświadczony polityk ostrożnie dobierający słowa? W jednym z odcinków Simpsonów z 2000 r. w Białym Domu zasiada Lisa Simpson, która otrzymuje w spadku kraj zrujnowany przez prezydenta Trumpa. Twórca serialu Matt Groening powiedział w wywiadzie, że był to „najbardziej absurdalny pomysł, jaki nam przyszedł do głowy”. Philip Roth tłumaczy dziś na łamach „New Yorkera”, że Spisek przeciwko Ameryce, powieść sprzed 13 lat, w której wybory prezydenckie wygrywa populistyczny, izolacjonistyczny celebryta, sympatyzujący z morderczym dyktatorem ingerującym w amerykańską politykę, nie miała być wcale ostrzeżeniem, ale zwykłą historią alternatywną.
Skoro to, co miało być żartem lub intelektualną zabawą, okazuje się proroctwem, a rzeczywistość ekranowa wydaje się bardziej rzeczywista od tego, co dzieje się naprawdę, w jaki sposób amerykańska kultura popularna ma teraz tworzyć political fiction?
Dla Amerykanów prezydentura ma w sobie ładunek emocjonalny i symboliczny nieporównywalny z niczym innym. Prezydent ucieleśnia amerykańskie wartości, jest zarazem demokratycznym monarchą i najwyższym kapłanem obywatelskiej religii. Niczym średniowieczny król zdaje się mieć dwa ciała: naturalne – śmiertelne