Już od południa patrzę, jak krajobraz za oknem pogrąża się powoli w ciemnościach. Im mgła osiada niżej, tym robi się coraz mętniej i mroczniej, a powietrze staje się bardziej gęste i wilgotne. Do tego dochodzi dym z okolicznych domostw, jeszcze nie podłączonych do miejskiego ogrzewania i starych silników diesla, odpalanych rankiem, na długo zanim do auta wsiądzie jego właściciel.
Ta listopadowa szarówka złożona z mieszaniny ziemi, wody i powietrza zdolna jest błyskawicznie wychłodzić emocjonalną temperaturę dnia. Ale na szczęście niezmiennie, co rano, pojawia się w tle solidny kontrapunkt – drzewo, które świeci z oddali, jak pomarańczowa lampa w naszej kuchni. Upragniony ogień, którego wypatruję każdego ranka tuż po przebudzeniu.
Puszysta lampa
To drzewo za moim oknem to modrzew, a ten jest wyjątkowo wysoki i rozłożysty. Musiał zostać posadzony ze dwie, trzy dekady temu, zanim się tu – czyli na Podkarpacie – sprowadziliśmy. Modrzewie to iglaki – ewenementy, które jako jedyne zrzucają swoje liście (igły), nim ziemię przykryje porządna porcja śniegu. Dlatego od końca września aż do początków grudnia mogę z przyjemnością obserwować, jak przechodzi swoją naturalną przemianę: miękkie igły, ciemnozielone wiosną aż do niebiesko- i jasnozielonych w lecie, jesienią zmieniają się w złote szpilki. Ale zanim polecą z wiatrem albo siąpiącym deszczem w dół (jak dzisiaj, kiedy piszę ten tekst), stają się podczas tych długich, ciemnych miesięcy czymś na kształ puszystej lampy, która rozświetla nam dni aż do grudnia. Bez tego modrzewia listopad byłby dla naszej rodziny ponurą plamą na tle całej dwunastki – bo jednak sąsiadujące z nim październik i grudzień przynoszą inne obrazy i skojarzenia. Jeden niesie ze sobą oszałamiające kolory drzew, przyjemny pod butami szelest liści i echo babiego lata, a drugi – wiadomo: blask czających się już w tle świąt Bożego Narodzenia.
A listopad jest przecież inny, znacznie trudniejszy. Ze swoim szybko zapadającym zmierzchem i długimi nocami, oblepiającą wilgocią i twardniejącą z dnia na dzień ziemią (nieprzyjmującą już żadnych ziaren ani bulw), wydaje się być w przyrodzie granicą, za którą czeka inny świat. Jest kalendarzowym rubikonem, po przekroczeniu, którego nie ma już odwrotu. Bo oto za chwilę wpadniemy w objęcia zimy. Wpadną w nią również drzewa, rzeki i cała przyroda.
Ale to także miesiąc odsłaniający prawdziwe oblicze sezonu, w którym kończy się ważna praca w świecie. I nastaje w środku listopada ta charakterystyczna przedzimowa cisza – wszystko, co wcześniej latało, brzęczało, wysysało nektar i żądliło nas, chowa się w jakiejś bezpiecznej dziurze świata. A jarzące się korony drzew wskazują, że świat jest teraz gdzie indziej. Schowany w środku, w swojej pełni, która aż się żarzy w ostatnich liściach drzew. Tego jestem więc pewna, patrząc za okno – listopad świeci zupełnie innym światłem niż wcześniejsze, jesienne i późniejsze – zimowe miesiące. To światło bardziej ze środka. Ciepłe i kojące, przypomina m.in., że zaraz, za momencik życie zwinie się i schowa głęboko pod ziemią, by przeczekać tak ze swoją energią aż do wiosny.
Liście całe w ogniu
A w przyrodzie i w szpilkach mojego modrzewia „świecą” głównie karotenoidy. To związki chemiczne, które wiosną i latem pomagają m.in. w przenoszeniu promieniowania słonecznego na cząsteczki chlorofilu. Są jednymi z przekaźników życiodajnej energii w roślinach. Przez większość roku prawie zasłania je zielony barwnik, ale jesienią, kiedy chlorofil wycofuje swoją działalność, karotenoidy wkraczają na jego teren. To one zabarwiają liście drzew na płomienne kolory – od jasnożółtego po ciemnoczerwony, przygotowując je – niestety tak – na umieranie. Ale to dzięki nim również dynie na Halloween i przywieziona do dyskontów przed świętami hiszpańska mandarynka są pomarańczowe, owoce kaliny zaś mocno czerwone. Gdyby nie one, jesień w polskim, umiarkowanym klimacie byłaby naprawdę przygnębiająca i mogłaby mieć faktycznie wyłącznie szarą barwę. Pamiętacie opisy krajobrazu z pierwszego tomu Chłopów (Jesieni) Władysława Reymonta? „Blade dnie wlekły się przez puste, ogłuchłe pola i przymierały w lasach coraz cichsze, coraz bladsze — niby te święte Hostie w dogasających brzaskach gromnic”. Albo: „Dzień wstawał leniwie, stężały od chłodu i cały w szronach, i w bolesnej cichości ziemi zamierającej; słońce blade i ciężkie wykwitało z głębin w wieńcach wron i kawek, co się zrywały gdzieś znad zórz”. Reymont pisał w ten sposób o „głębszej jesieni”.
Czy to u niego listopad? Pewnie tak, choć pisarz nie użyje ani razu tej nazwy w swojej powieści. Reymont poznał już wtedy (jako funkcjonariusz kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, z polecenia swojego ojca, dużo się włóczył po różnych prowincjach Polski), a właściwie podpatrzył u chłopów coś, za co później doceni go Akademia Szwedzka. Święte dla chłopów koło czasu, które w XIX-wiecznych wsiach obracało się w rytmie pór roku i prac z nimi związanych, było widać wtedy jak na dłoni. To, czego ja nie mogę dziś dostrzec w drugiej dekadzie XXI w. na przedmieściach mojego średniej wielkości miasta. Za to widzę pod koniec listopada za oknem to samo, co pojawia się zawsze w opisie jesiennego krajobrazu u autora Ziemi obiecanej: to niesamowite wybicie światła z szarości. Ten ostatni dobry buch płomieni, zanim wszystko zgaśnie: „Słońce się już przetoczyło z południa i prószyło bladym, jesiennym światłem że ziemia błyszczała jakby oroszona, okna buchały płomieniami, staw lśnił się i migotał, przydrożne rowy pobłyskiwały wodą jakby szybami — wszystek świat był przesycony światłem dogasającej jesieni i ciepłem ostatnim”. Jesień to czas korzystania ze zgromadzonej energii lata.
Bo jakie naprawdę jest to światło listopada – „dogasającej jesieni”? Jest świeceniem z wnętrza. Różni się zasadniczo od światła wiosny – tego marcowego ostrego, ale dość powierzchownego, badającego dopiero przestrzeń po zimie. Albo światła lata, które pali i przebija promieniami skórę w długie czerwcowe popołudnia. Listopadowe światło to świecenie z wnętrza. Mocne – na tyle, by móc wyrwać się z pokrywającej je ciągle ciemności i wilgoci. Światło, które nie oślepia, nie grzeje już skóry, ale jest samym żarem, jak długo dogasające ognisko. Żywioł listopada to bowiem ogień, który musi pokonać w walce wszystkie inne: zimną ziemię, dymne powietrze i wodę przemienioną w mgłę i szron. A ma do dyspozycji tylko dwie rzeczy: swój intensywny kolor i naszą uwagę.
A niech tam nawet sztorm o ściany!
Czy kogoś może dziwić, że ostatni przedzimowy miesiąc musi gromadzić ciepło w środku? Przypomina mi to pewien fragment z Doliny Muminków w listopadzie. Pisząc o Filifionce, która co roku na jesień zamyka się w swoim domu, w obawie przed strasznymi sztormami, Tove Jansson przyjdzie do głowy myśl, która wydaje się nie mieć nic wspólnego z tą wiecznie przestraszoną postacią z serii o Muminkach. Listopad w słowach Tove wydaje się napawać takim samym lękiem, jak i przyjemnością. Wyobrażam sobie, że autorka, mieszkanka wyspy Klovharu, oblewanej nawet latem zimnym morzem, śmieje się, zanim to pomyśli:
„Przyjemnie jest zebrać wszystko, co się ma, tuż przy sobie, możliwie najbliżej, zmagazynować swoje ciepło i myśli i skryć się w głębokiej dziurze, w samiutkim środku, tam gdzie bezpiecznie, gdzie można bronić tego, co ważne i cenne i swoje własne. A potem niech sobie sztormy i ziąb i ciemności przychodzą, kiedy chcą. Niech się tłuką o ściany, szukając po omacku wejścia i tak go nie znajdą, bo wszystko jest zamknięte, a w środku siedzi ten, kto był przezorny, siedzi i śmieje się, zadowolony z ciepła i samotności”.
I jak tak myślę o listopadzie. Zanim przyjdzie grudzień i zdmuchnie ostatnie światło w przyrodzie. A wtedy zostanie nam patrzenie w górę na płomień odległych gwiazd – i przyjdą święta.