Już od południa patrzę, jak krajobraz za oknem pogrąża się powoli w ciemnościach. Im mgła osiada niżej, tym robi się coraz mętniej i mroczniej, a powietrze staje się bardziej gęste i wilgotne. Do tego dochodzi dym z okolicznych domostw, jeszcze nie podłączonych do miejskiego ogrzewania i starych silników diesla, odpalanych rankiem, na długo zanim do auta wsiądzie jego właściciel.
Ta listopadowa szarówka złożona z mieszaniny ziemi, wody i powietrza zdolna jest błyskawicznie wychłodzić emocjonalną temperaturę dnia. Ale na szczęście niezmiennie, co rano, pojawia się w tle solidny kontrapunkt – drzewo, które świeci z oddali, jak pomarańczowa lampa w naszej kuchni. Upragniony ogień, którego wypatruję każdego ranka tuż po przebudzeniu.
Puszysta lampa
To drzewo za moim oknem to modrzew, a ten jest wyjątkowo wysoki i rozłożysty. Musiał zostać posadzony ze dwie, trzy dekady temu, zanim się tu – czyli na Podkarpacie – sprowadziliśmy. Modrzewie to iglaki – ewenementy, które jako jedyne zrzucają swoje liście (igły), nim ziemię przykryje porządna porcja śniegu.