
Zbigniew Lengren był jednym z najważniejszych rysowników i satyryków dawnego „Przekroju”, znanym m.in. z serii rysunkowej o profesorze Filutku i psie Filusiu. Córka artysty opowiada o tym, jak wyglądały święta Bożego Narodzenia w jego rodzinie.
Przygotowania do świąt trwały długo i były bardzo ważne, w zasadzie ważniejsze od samej wigilii, która świeciła, kusiła i pachniała nieprzyzwoicie krótko. Prywatnie szykowano się do świąt Bożego Narodzenia już od początku listopada. Państwowo nie szykowano się wcale, ponieważ komuniści nie wierzyli w św. Mikołaja, tylko w radzieckiego Dziadka Mroza, który w sylwestra przychodził z workiem alkoholu i superdziewczyną, tańcząc kazaczoka. Co do reniferów nie wypowiadano się w ogóle, bo prawdę mówiąc, mieliśmy polskie jelenie, ale każdy dobrze wiedział, że one do żadnych sanek nie dadzą się przyczepić, a reniferów zza żelaznej kurtyny wtedy nie znaliśmy. Tak więc my, dzieci, wierzyliśmy, że Mikołaj podróżuje taksówką. Być może dlatego często się spóźniał.
We dwoje z bratem, odświętnie ubrani, uczesani i wielce przejęci, czekaliśmy, siedząc w oknie i wypatrując blasku – ale nie pierwszej gwiazdki na niebie, tylko świateł auta, które zatrzymywało się obok naszej bramy. W domu pachniało grzybami, ciastem i choinką. Słychać było tajemnicze szepty i szelesty. Jakieś trzaskanie drzwiami i zduszone chichoty.
Kiedy byliśmy mali, wigilia zaczynała się od wizyty św. Mikołaja, za którego przebierał się mój ojciec na klatce schodowej. Biskupią tiarę malował i wycinał sam, resztę stroju stanowiła czerwona powłoczka na pierzynę przewiązana sznurem, białe góralskie rękawice, okulary, broda i poszewka na poduszkę w charakterze worka na prezenty. Pamiętam, jaką grozę poczułam, kiedy witając świętego, zdałam sobie sprawę, że ukradł buty i skarpetki mojego ojca! Być może wtedy zrozumiałam po raz pierwszy, że świętość nie zawsze jest