Szczęście po berlińsku
i
fot. Alessandro Bellone / Unsplash
Przemyślenia

Szczęście po berlińsku

Stach Szabłowski
Czyta się 5 minut

Bracia Fujiwarowie upierają się, że twarde dane nie kłamią, a wynika z nich, że berlińczycy nigdy nie byli szczęśliwsi.

Czy mieliście okazję zajrzeć do Muzeum Szczęścia, zanim opuściło Polskę wraz z końcem lata? Mam nadzieję, że tak, i to nie tylko dlatego, że wraz z nadejściem jesieni łatwiej od szczęścia znaleźć grzyba albo melancholię. Chodzi raczej o to, że nawet jeżeli jesienią szczęście pozostaje niewykluczone, to w sztuce praktycznie się nie zdarza i pora roku nie ma tu nic do rzeczy. Współczesna sztuka podejmuje problemy, demaskuje, krytykuje, oskarża. Przedstawianiem współczesnego szczęścia jednak się nie zajmuje, porzucając temat na pastwę reklamy, która praktycznie go zmonopolizowała.

Tym bardziej warto wrócić do Muzeum Szczęścia. Jego twórca, Simon Fujiwara, jest gwiazdą sztuki. Działa wszechstronnie – a to kręci film bez obrazu, a to odtwarza z pamięci wnętrze baru, w którym nigdy nie był, innym razem zaś buduje model domu Anny Frank w skali 1:1. Świat sztuki pokochał jednak Fujiwarę nie tyle za nieprzewidywalność, ile za talent do pokazywania złożoności świata, w którym zacierają się granice, tradycyjne tożsamości, a także poczucie rzeczywistości, jaką kiedyś znaliśmy. Zresztą sam Simon Fujiwara może służyć za żywą ilustrację idei płynnej postnarodowej tożsamości globalnego artysty. Jest synem Brytyjki i Japończyka, urodził się na przedmieściach Londynu, wychowywał w Hiszpanii, Japonii i Kornwalii, studiował w Cambridge i we Frankfurcie. Mieszka i pracuje w Berlinie (bo gdzieżby indziej).

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Muzeum stworzył do spółki z bratem Danielem, specjalistą w dziedzinie ekonomii szczęśliwości. Szczęście uchodzi za nieuchwytne, a jednak ludzie tacy jak Daniel Fujiwara zajmują się chwytaniem go i przetwarzaniem na twarde dane. Te są zaś bezcenne, zwłaszcza dla polityków i biznesu – ostatecznie wszystkie ludzkie potrzeby, pragnienia i ambicje sprowadzają się do poszukiwania szczęścia.

Zbierane przez ekonomistów szczęśliwości informacje są również ciekawe dla artysty. Daniel Fujiwara przerabia poczucie dobrostanu na dane, a Simon ilustruje je materialnymi świadectwami współczesnej szczęśliwości. Tak powstało Muzeum. Wszystkie eksponaty są autentyczne, z życia wzięte, a konkretnie znalezione w Berlinie – mieście słynącym z osiągnięć w dziedzinie rozwijania powszechnej szczęśliwości.

Jak zatem wygląda szczęście po berlińsku? W muzeum znalazły się na przykład pancerne drzwi z domu publicznego Agentur Paradies, który wyróżnia się tym, że zarówno pod względem infrastruktury, jak i przeszkolenia personelu jest przygotowany do obsługi klientów i klientek na wózkach inwalidzkich. Inny eksponat to manekin przedstawiający seksownego modela, na którego ciele namalowano uniform pilota Lufthansy (tak wymalowanych mężczyzn niemieckie linie lotnicze wystawiły jako swoją oficjalną reprezentację na berlińskiej Paradzie Równości). W zbiorach Fujiwarów są jeszcze zaawansowane technologicznie kubły na śmieci do domowej segregacji odpadów, ekologiczne foteliki samochodowe dla dzieci, plastikowe stoliki grzybki, na które podczas bankietów odkłada się drinki, a także wywiad wideo z niejakim Maxem, który urodził się bez rąk, ale w Berlinie nie przeszkodziło mu to w osiąg­nięciu sukcesu zawodowego w profesji dizajnera. W kolejnej z gablot swojego muzeum Simon prezentuje białe szparagi i zestawia te ulubione przez berlińczyków warzywa ze specjalną edycją popularnych czekoladek Kinder. Przed ostatnimi mistrzostwami Europy na opakowaniach słodyczy pojawiły się twarze chłopców; ­niektórzy mieli biały kolor skóry, inni nie. Fotografie pochodziły z dzieciństwa tych piłkarzy reprezentacji Niemiec, którzy nie są etnicznymi Niemcami, takich jak Jérôme Boateng, Ilkay Gündogan, Łukasz Podolski. Bez tych i innych graczy o afrykańskich, tureckich czy polskich korzeniach nie sposób wyobrazić sobie niemieckiego futbolu. Tak oto już nie tyle z mlekiem matki, ile z kęsem mlecznej czekolady niemieckie dzieci wysysają lekcję o korzyściach, jakie przynosi społeczeństwu wielokulturowość.

Kluczowym eksponatem muzeum jest kopczyk różowego proszku. Oto zaawansowany technologicznie puder opracowany specjalnie dla Angeli Merkel przez jej wizażystów, tak by był idealnie niewidoczny w obiektywach kamer HD. Dzięki magicznemu pudrowi pani kanclerz, kiedy pojawia się na ekranach telewizorów w wysokiej rozdzielczości, wygląda całkowicie zwyczajnie, choć w rzeczywistości nosi niewidoczną gołym okiem maskę Angeli Merkel.

Muzeum Szczęścia jest objazdowe. Po raz pierwszy trafiłem do niego w 2016 r. na biennale w Berlinie. Wróciłem do muzeum minionego lata, kiedy przyjechało do krakowskiego MOCAK-u. Tym razem było częścią wystawy Ojczyzna w sztuce, w gruncie rzeczy dość nieszczęsnej. Ojczyzny, ofiary składane na ich ołtarzach, flagi, godła, nacjonalizmy i granice w perspektywie tej ekspozycji jawiły się raczej jako źródło cierpień niż szczęścia. Artyści są ponadprzeciętnie krytyczni, ale – powiedzmy sobie szczerze – nie pozostają w swoich cierpieniach odosobnieni. Wiadomo: świat się chwieje, ku upadkowi chyli się szczególnie Zachód, a Berlin, liberalna sodoma, znajduje się w awangardzie tego upadku.

Bracia Fujiwarowie upierają się jednak, że twarde dane nie kłamią, a wynika z nich, że berlińczycy nigdy nie byli szczęśliwsi. „A więc tak wygląda współczesne szczęście?” – zastanawiałem się, rewizytując muzeum. Ma oblicze Angeli Merkel ukryte za niewidzialnym pudrem? Polega na segregowaniu śmieci? Celebrowaniu tolerancji i kulturowej różnorodności? Manifestuje się udziałem w paradach gejowskich nagich pilotów narodowego przewoźnika? Braniem pod uwagę niepełnosprawnych, i to nie tylko na rynku pracy, ale także w domach publicznych? „Nie – pomyślałem – prawdziwe szczęście musi być czymś więcej”. To jest tylko jego pozór, choć z drugiej strony trzeba przyznać, że niesamowicie realistyczny i do tego namacalny – w odróżnieniu od prawdziwego szczęścia, którego pełnia z zasady pozostaje nieosiągalna. Nieprzypadkowo dziś wszyscy globalni artyści mieszkają i pracują w Berlinie.

Czytaj również:

Roztańczona aktywistka
i
Josephine Baker, zdjęcie: George Hoyningen-Huene, 1929 r., © George Hoyningen-Huene Estate Archives
Doznania

Roztańczona aktywistka

Stach Szabłowski

Josephine Baker wyszła ze slamsów, ale nigdy o nich nie zapomniała – mówiła o tym, stojąc u boku Martina Luthera Kinga podczas marszu na Waszyngton. Kiedyś była oglądana jako „egzotyczna piękność”, dzisiaj jej taniec rozpatrywany jest w kategoriach sztuki zaangażowanej.

Trwająca jeszcze do 1 maja berlińska wystawa poświęcona Josephine Baker ma tytuł Icon in Motion (Ikona w ruchu). Bo naturalnym żywiołem tej wszechstronnej artystki był właśnie gest, performans, taniec, którym rozgorączkowała międzywojenną Europę.

Czytaj dalej