Jak zmieniły się media pod wpływem nowych technologii? Czy istnieją alternatywy dla kapitalizmu? Jak to możliwe, że Internet, który miał być wielkim oknem na świat, okazał się lokalnym narzędziem? Rozmowa z Douglasem Rushkoffem, amerykańskim socjologiem i medioznawcą.
Nowojorska ulica to prawdziwy koktajl tożsamości. Można tu spotkać każdego. Milionerów, maklerów, pisarzy, aktorów, bezdomnych, geniuszy, naukowców, kelnerów, gangsterów i drag queens w pełnym stroju estradowym. Indian, Hindusów, Afrykańczyków, Portorykańczyków, Meksykanów, Polaków, Rosjan, Anglosasów, a także przedstawicieli wszelkich innych istniejących (a być może również nieistniejących) narodowości. Wyznawców wszelkich możliwych wiar i kultów. Wszelkich możliwych filozofii i światopoglądów.
Douglas Rushkoff jest jak Nowy Jork. Też ma wiele tożsamości, wiele równoległych biografii. Nie sposób zamknąć go w żadnej szufladzie. Z każdej prędzej czy później się wymknie. To jeden z najwybitniejszych współczesnych medioznawców. Poważny profesor nowojorskiego Queens College. A przy tym twórca totalnie szalonych scenariuszy do komiksów, w których magowie i okultyści walczą z największymi zbrodniarzami w historii świata.
To także autor setek tekstów i kilkunastu książek, w tym słynnej, opublikowanej w 1994 r. Cyberii, w której przewidział globalną ekspansję Internetu. I której pierwszą wersję odrzuciło ponoć jakieś duże wydawnictwo (jakie – to wciąż pozostaje tajemnicą), bo redaktorzy stwierdzili, że nie ma się czym ekscytować i o tym całym Internecie już za parę lat nikt nie będzie pamiętał (naprawdę!). To również wzięty mówca, zapraszany zarówno przez naukowe instytucje, jak i prywatne korporacje – z wykładami mającymi inspirować i wyznaczać nowe kierunki rozwoju. A zarazem rasowy przedstawiciel kontrkultury, radykalnie krytyczny wobec tych wszystkich korporacji oraz instytucji, przyjaciel i współpracownik takich wywrotowców, jak Timothy Leary, Terence McKenna, Robert Anton Wilson, Genesis P-Orridge i Grant Morrison. A na dodatek – wykwalifikowany choreograf filmowych scen walki wręcz.
Zupełnie jak Nowy Jork, prawda?
No, może niekoniecznie. Bo to miasto nie jest jakoś szczególnie gościnne. Potężne odległości, wielkie budowle, monstrualne korki i przelewające się ulicami tłumy budzą w przyjezdnych – przynajmniej na początku – głównie lęk, dezorientację i dystans. A Rushkoff – wręcz przeciwnie. Kiedy spotykamy się w jego gabinecie w Queens College, pełnym książek i plakatów przedstawiających jakieś undergroundowe produkcje filmowe, serdecznie ściska mnie na przywitanie. Chociaż widzimy się pierwszy raz w życiu.
Tomasz Stawiszyński: Czy żyjemy w przełomowym momencie, kiedy świat, który znaliśmy, ulega fundamentalnym przeobrażeniom, ale o jego przyszłej postaci nic jeszcze nie wiemy?
Douglas Rushkoff: Właściwie trudno wskazać w historii jakikolwiek moment, który nie miałby cech, które wymieniasz (śmiech). Po prostu w niektórych epokach zmiany następowały powoli, a w niektórych błyskawicznie. Nasza należy do tej drugiej grupy. Niewątpliwie jesteśmy dziś świadkami istnej eksplozji innowacji i zmian. Na bardzo wielu poziomach. Weźmy pierwsze z brzegu: kryzys zachodniej cywilizacji i zmierzch Ameryki, rozwój Internetu, utrata poczucia ciągłości poznawczej, która jest związana z rozwojem technologii informacyjnych, i – co ma z tym ścisły związek – zanik dotychczasowych