Nie mogę sobie przypomnieć, czy byłem wtedy w szóstej klasie podstawówki, a tamten chłopak w czwartej, czy też ja w ósmej, a on w szóstej – ale na pewno były to dwa lata różnicy. W mojej klasie i w roczniku wszyscy wiedzieli, że jestem najsłabszy, dobrze się uczę i nie stanowię dla nikogo przeciwnika, to znaczy można było dla zabawy (mnóstwo śmiechu, jakościowy humor!) trochę się nade mną poznęcać, ale tak na poważnie bić nikt się ze mną nie chciał. A ten chłopak, młodszy o dwa lata, nie wiedział i chciał.
Nie pamiętam, o co poszło, wybieraliśmy składy przed graniem w piłkę, po szkole, w piłkę oczywiście też grałem słabo, ale w ostatnich klasach zaczęło mi iść lepiej, w zasadzie to były moje pierwsze fizyczne minisukcesy w życiu, właśnie na tym szkolnym boisku, kiedy udało mi się strzelić gola albo kogoś okiwać, albo celnie podać. No więc wybieraliśmy te składy i coś chyba do niego powiedziałem albo przesunąłem go jakoś lekceważąco (chciałbym teraz wierzyć, że bez takiej intencji, ale nie pamiętam) w stronę jednej drużyny, nie pamiętam, w każdym razie nagle stał naprzeciwko mnie, młodszy o te dwa lata, ale mojego wzrostu, cięższy i na pewno silniejszy, a ja jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że on chce się na serio bić, i dotarło to do mnie dopiero, kiedy mnie uderzył. Pamiętam, że dwa razy powtórzyłem, takim filmowo zdziwionym tonem: „To ty się naprawdę chcesz bić?”, no i potem to się już działo, próbowałem się z nim boksować, ale zupełnie nie umiałem, machałem trochę rękami, bez rezultatu, zasłaniałem się, ale to też nie wychodziło, a on mnie ciągle trafiał. Nagle przy ogrodzeniu, daleko po drugiej stronie boiska, ktoś go zawołał, to był jego dziadek, wołał go do siebie i przez chwile miałem nadzieję, że ta straszna bójka się skończy, że będę wolny, ale chłopak odkrzyknął dziadkowi, że to ważna sprawa, że ja jestem starszy i że zacząłem, dziadek chwilę się zastanawiał, jak ja marzyłem o tym, żeby kazał mu wracać, ale w końcu nie kazał i poszedł, i znowu musiałem się bić. I on znowu mnie trafiał, i miałem już tego dość, i powiedziałem to. Powiedziałem, że już nie chcę i że się poddaję. Że już nie chcę. I wtedy oni, ci, którzy oglądali, bo oczywiście włączył się im Władca much – sam byłem kilka razy w tym tłumie, obserwującym solówy i wiedziałem, co to za nastrój, znałem go – więc któryś z nich, tych widzów w kręgu, powiedział, że jeśli nie chcę się dalej bić, to muszę tamtego pocałować w but. A ja w międzyczasie trochę sobie wmówiłem (chociaż nie wierzyłem w to za bardzo), że chodzi o wstawioną mi parę lat temu koronę, która w każdej chwili może wylecieć, bo nie trzyma się jak inne, prawdziwe zęby. I próbowałem im to powiedzieć, żeby jakoś się przed nimi usprawiedliwić, ale chyba też nie za bardzo wierzyli albo nie obchodziło ich to. Pamiętam to boisko, szare i betonowe i wielki beżowy budynek szkoły, i słońce, bo było już prawie lato, blisko wakacji, słońce na tym szarym betonie i to, że już nie chciałem być dalej bity, i kiedy powiedzieli o tym całowaniu buta, to chwilę walczyłem ze sobą, bo wiedziałem przecież, wiedziałem, jakie to będzie upokorzenie, ale końcu opadłem na czworaka, tamten chłopak stał przede mną i chyba nie był tym wcale zachwycony, ale jednak nie zaprotestował, powiedziałem: „Rozumiecie… to dla tego zęba”, i pocałowałem jego but. Jaki się wtedy zrobił hałas, wszyscy zaczęli śmiać się i krzyczeć: „Pocałował go! Naprawdę go pocałował!”, a ja poszedłem w stronę ogrodzenia, nie tamtego, gdzie parę minut wcześniej stał dziadek, który prawie mnie uratował, tylko w stronę tego bliższego, przez które się na boisko wchodziło i z niego wychodziło, bo furtka po godzinach pracy szkoły była zamknięta, i wtedy jeden z chłopaków z widowni zastąpił mi drogę i powiedział: „Gnoju, solówa”, och, więc to jeszcze nie był koniec. „Ale przecież ja nic do ciebie nie mam” – odpowiedziałem, wtedy ktoś powiedział, że jak nie chcę się bić, to trzy kolorowe w ryj („trzy kolorowe” to była poetycka nazwa na to, że dostajesz trzy razy w twarz), i wtedy już pobiegłem do tego ogrodzenia, gonili mnie, ale trochę bez przekonania, bo bardziej chyba byli rozbawieni, kiedy przechodziłem przez płot, któryś złapał mnie za spodnie i próbował mi je ściągać, przelazłem w końcu i pobiegłem do domu, płacząc cały czas, tak głośno, że jacyś dorośli zatrzymywali się i pytali się, co się stało, ale ja biegłem dalej, płacząc, płacząc, płacząc, aż do domu.