Nieszczęsna Rachela, żona handlarza diamentów, każdego dnia czeka na wieści o synu. Chociaż pragnie uspokojenia, to w głębi serca spodziewa się najgorszego. Tymczasem zbliża się święto Pesach – upamiętnienie czasu, gdy Bóg, zsyłając egipskie plagi, oszczędził dzieci Izraelitów.
Zima się wycofała i nastało ciepłe przedwiośnie. Słoneczne światło rozlewające się coraz szerszą plamą po podłodze kuchni Bermanów powypędzało cienie z kątów, tak że już tylko wychłodła żeliwna płyta pieca połyskiwała zimną czernią.
Im jednak na świecie robiło się jaśniej, tym Rachela bardziej posępniała. Snuła się po domu nieobecna, niewzruszona nawet tym, że zbliżało się Pesach. Nie licząc teścia, nie miała do kogo otworzyć ust. Do męża, który znów handlował diamentami, nie było się po co odzywać, bo jedyne, o czym mogła i chciała z nim rozmawiać, był Dawid, a tego imienia Berman zakazał jej wspominać.
Jak już się wybrała do córki, nie mogła ścierpieć panujących tam dziwacznych zwyczajów. Drażniło ją, że Jeanette sprawiła służącej czarną atłasową sukienkę z frymuśnym kołnierzykiem i mankietami z muślinu, maciupeńki batystowy fartuszek i wymyślny czepek. Na życzenie pani każdego dnia po skończonej pracy Mary zamieniała ów strój na jakąś elegancką toaletę i poddawała się rozmaitym kosmetycznym zabiegom, na przykład manikiurowi.
Sama Jeanette całe dnie przepędzała, chodząc w jedwabnych, aksamitnych czy atłasowych szlafrokach z haftem w pieski lub w małpy bądź wyszywanych w postaci chińskich opiumistów, Arabki dźwigające dzbany wina na głowach i w gibkie tancerki. Kupiła sobie też malutkiego, kudłatego pieska, takiego samego, jakiego miały heroiny z jej francuskich romansów.
Pani Rubinowa pozwoliła Mary spoufalić się ze sobą tak, że służącej zdarzało się zapominać, kim tak naprawdę jest. Kobiety powierzały sobie sekrety, śmiały się, żartowały i bawiły się z pieskiem. Tylko czasem, w samym środku zbytków, Jeanette nagle traciła panowanie nad sobą i zaczynała łajać pokojówkę tak, że ta we łzach uciekała do kuchni. Na szczęście gniew ten mijał równie szybko, jak się pojawiał, i pani przepraszała Mary, tłumacząc się tym, że czasem bywa nerwowa. I w domu znów panowała wesołość.
Z tego też powodu Rachela rzadko bywała u Rubinów, a ilekroć się tam znalazła, dochodziła do wniosku, że córka już zupełnie straciła rozum. I chociaż w domu też nie było jej dobrze, Bermanową natychmiast ogarniała przemożna chęć ucieczki. Z dwojga złego wolała już siedzieć ze sparaliżowanym teściem w swojej kuchni. Jednakże kiedy tylko się podnosiła, Jeanette stawała przy drzwiach, nie pozwalając jej wyjść. Przysięgała, że już się ubiera, że na co dzień to wcale tak nie wygląda, że matka zastaje ją w szlafroku tylko przypadkiem. Upraszała, żeby Rachela usiadła, czasem posyłała Mary po jakieś smakołyki. Tymczasem Bermanowa, widząc swoje strupieszałe odbicie w wielkich lustrach rezydencji Rubinów, sama traciła zapał do wyjścia. Nie miała sił wracać do domu.
– Mamo, zupełnie sobie zdrowie zrujnujesz! – powtarzała Jeanette przy każdej jej wizycie.
– Już dawno mam zrujnowane! Doktor mówi, że to tylko słabość serca, że to nic poważnego, ale ja czuję, że długo już nie pociągnę. Nic to jednak, jestem gotowa życie oddać, byle mój syn ocalał – łkała Rachela z żalu nad sobą i swoim Dawidem. A im bardziej córka ją łajała za poddawanie się przygnębieniu, tym gwałtowniej rozpaczała, wyduszając z siebie za każdym razem te same słowa: – Obym się myliła, ale serce mi mówi, że będzie źle!
Nad Bermanami mieszkała rodzina, której przytrafiło się to, co wielu innym w czasie wojny. Mieli zdrowego, wesołego syna, który zaciągnął się do wojska – i oto pewnego dnia otrzymali przesyłkę, a w niej trochę ubrań, dwa, trzy medale i kondolencyjny list z ministerstwa wojny, że chłopak walczył i zginął jak bohater.
Kiedy tylko Rachela zobaczyła sąsiadów w żałobie, zaczęła sobie wyobrażać, że i jej lada moment listonosz przyniesie kopertę z czarną obwódką. Na nic zdało się pocieszanie i tysiąckrotne tłumaczenia, że z frontu wraca więcej żołnierzy, niż ich tam ginie, że to, jak zresztą wszystko na tym świecie, kwestia szczęścia, że jak komu pisane jest przeżyć, to wróci choćby z zaświatów, a jak nie, to Boże uchowaj. Bermanowa słuchała i nawet przytakiwała. Rozumiała, że nieszczęście jej sąsiadów nie musi być jej udziałem. Nieustannie spluwała, odpędzając złe myśli, lecz te ciągle zaczajały się podstępnie w jej głowie, a ciężar na piersi nie chciał zelżeć nawet na moment.
Kiedy po kolacji zięć odprowadzał ją do domu, prosiła, żeby jej nie pocieszał, bo to tylko rozstraja jej nerwy. Słysząc własne kroki, przemierzali więc w upartym milczeniu wyludnione ulice północnego Londynu. Z frontowych ogródków uśpionych już domów, których okna przesłonięto eleganckimi portierami, pachniało wiosną. Na rabatkach rosły tulipany, nabrzmiałe sokami drzewa gotowały się do kwitnienia. Gdzieniegdzie widać było pąki i maleńkie zielone listki.
Wszystko to drażniło Rachelę, która jakby nie mogła znieść tego, że drzewa rwą się do nowego życia. Przyspieszała kroku, żeby jak najprędzej znaleźć się w swojej kuchni przy wygasłym piecu i sparaliżowanym teściu. Naciągając głębiej na uszy kapelusz i stawiając kołnierz, próbowała zagłuszyć nieznośne dla niej wieczorne ptasie trele.
– Zimno pani, teściowo?
– Nie, nie – odpowiadała o lata starszemu od siebie zięciowi.
Tymczasem Berman w tym roku sam przygotował wszystko na Pesach: zamówił macę, wybrał u rzeźnika mięso, sprawił wino i inne napitki, sam wykoszerował naczynia i posprzątał mieszkanie. W białym fartuchu podsuwał żonie kury, by oceniła, czy kupił dobre, a potem całymi wieczorami gotował i smażył. Mrużąc jedno oko, zupełnie jakby szukał skazy w brylancie, lustrował rozbijane jaja, czy nie ma w nich trefnych plamek krwi.
Rachela nie garnęła się do przygotowań. Na świąteczne zabiegi i mężowską krzątaninę patrzyła z obojętnością, z trudem się powstrzymując przed powiedzeniem wprost, żeby ją zostawił w spokoju.
W pierwszy wieczór święta Pesach do kolacji sederowej przygotowano długi stół w salonie. Na białym, krochmalonym obrusie srebrzyły się sztućce, a na złotej tacy wokół karafki pesachowego wina połyskiwały kielichy. Tuż obok stało kilka omszałych flasz z Karmelu. Były też trzy bukiety, które Jeanette przysłała przez pokojówkę. W kominku buzował ogień, roztaczając miłe ciepło, a cały ten splendor rozświetlały wielkie srebrne i dostojne lichtarze.
Szczytowe miejsca u stołu zajęli Berman i jego ojciec. W białych kitlach i takichże jarmułkach ze srebrnym obszyciem wyglądali jak monarchowie, z których jeden, młodszy i potężniejszy, gościł u siebie starego władcę pomniejszego kraju. Oprócz nich do kolacji zasiedli Jeanette z mężem i Rachela, która, chociaż elegancka, wyglądała na przygnębioną. Po prawej ręce Bermana Jacques czekał już na zadanie sederowych czterech pytań. Wtem dało się słyszeć ciche pukanie i do pokoju weszła sąsiadka z góry, cała w żałobnej krepie. W obciągniętej czarną rękawiczką dłoni trzymała kopertę. Nim zdołała unieść gęstą woalkę i cokolwiek powiedzieć, Rachela, rozcapierzając palce, rzuciła się ku niej, ale zaraz się zachwiała i z głośnym szlochem „moje dziecko”, który przeszedł w cichą skargę „słabo mi”, z łoskotem osunęła się na podłogę.
Obecni z krzykiem rzucili się ją ratować: potrząsali nią, lali jej wódkę między zaciśnięte zęby, na wszelkie sposoby próbowali cucić. Z piętra przybiegł sąsiad z dziećmi.
Reb Chaim Josef, niepomny swojego kalectwa, też chciał pomóc nieprzytomnej synowej, ale zdołał tylko sam się potknąć i ściągnąć przy tym cały obrus. Srebrna zastawa pospadała z brzękiem, wino polało się ze złotych kielichów, a od płomieni świec zajął się nakrochmalony materiał i płonął opodal martwej Racheli.
Krzyczano wniebogłosy, Mary gasiła pożar wodą z wiadra, a Jacques jako jedyny zachował przytomność umysłu i zadzwonił po mieszkającego opodal doktora.
Widok, który ujrzał medyk u Bermanów, był doprawdy przedziwny. Zobaczył bowiem dwóch Żydów całych w bieli, jakąś rodzinę w żałobnych strojach, a na podłodze, pośród rozlanego wina i osmalonych złotych i srebrnych naczyń, trupa kobiety. Zgromadzeni, prócz nieruchomej postaci w krepie, która utkwiła wzrok w jednym punkcie, potrząsali ciałem zmarłej albo darli sobie włosy z głowy.
Doktorowi pozostało tylko stwierdzić zgon, który nastąpił najpewniej wskutek zawału.
Przez całe święta dom Bermanów nawiedzali znajomi i krewni. Jeanette ciągle była bliska omdlenia, co jeszcze osłabiało i tak już zszargane nerwy żałobników, a reb Chaim Josef stracił czucie już we wszystkich członkach i leżał jak kłoda. Sprawny miał tylko język, więc ciągle pytał:
– No i co z nią? Lepiej się czuje?
– Lepiej – zbywali starego.
– Ach, to dobrze, Bogu niech będą dzięki.
Nieruchomy uśmiech jego pergaminowej twarzy przerażał ich. Zdawało się, że to sama śmierć wykrzywia się w owym w grymasie.
Krótko po pogrzebie Berman znalazł list przyniesiony tamtego wieczora przez sąsiadkę, która odebrała go od napotkanego listonosza.
Nim, drżąc na całym ciele, przeczytał jego treść, najpierw długo obracał w palcach kopertę.
W środku na arkusiku skreślone było kilka linijek:
Sehr geehrter Herr Berman,
uprzejmie proszę o podanie ceny za karat. Jeśli reflektuje Pan na moją propozycję, parcela jest sprzedana. Jeśli nie, proszę o rychłe poinformowanie mnie o Pańskich oczekiwaniach.
Ukłony dla małżonki oraz życzenia radosnego i koszernego Pesach.
Hochachtungsvoll
Julius Shapiro
Fragment powieści Ester Singer Kreitman Brylanty, wyd. Fame Art, Lublin 2021. Tytuł pochodzi od redakcji „Przekroju”.