Taką piękną córkę urodziłam Taką piękną córkę urodziłam
Przemyślenia

Taką piękną córkę urodziłam

Jakub Popielecki
Czyta się 3 minuty

Kino przyzwyczaiło nas, że za fasadą równo przyciętych amerykańskich żywopłotów czyhają rozmaite demony. Co innego jednak, kiedy kolejny dowód przychodzi pod postacią filmu dokumentalnego. Surrealistyczny aspekt rzeczywistości bierze nas wówczas z zaskoczenia, nieprzygotowanych na kolejne potwierdzenie faktu, że życie wyprzedza fikcję w przedbiegach. Przecież gdyby ktoś nakręcił fabularyzowaną wersję dokumentu Kochana mamusia nie żyje, powiedzielibyśmy pewnie: „Fajne, ale ciut przesadzone”.

Wyobraźcie sobie, że mieszkacie w zwykłym amerykańskim domku, w zwykłym amerykańskim miasteczku, a waszymi sąsiadkami są Dee Dee Blancharde i jej córka Gypsy Rose. Dee Dee to kochająca matka, która z dumą wyznaje, że istnieje jedynie dla Gypsy Rose. Gypsy jest z kolei wiecznie uśmiechniętą dziewczynką w wielkich okularach, która emanuje radością życia pomimo poważnych problemów zdrowotnych, straconych w wyniku chemioterapii włosów i braku władzy w nogach. Obie panie Blancharde dzielnie prą przez życie, mimo kolejnych dopustów bożych, stanowiąc prawdziwą inspirację dla bliźnich. Serce rośnie, łzy same napływają do oczu.

A teraz wyobraźcie sobie następujący obrót spraw: pewnego dnia Dee Dee zostaje zamordowana z zimną krwią, a kiedy policja wreszcie odnajduje zaginioną tuż po owej tragedii Gypsy Rose, okazuje się, że dziewczyna nie tylko ma na głowie bujną czuprynę, ale też… potrafi chodzić. Od takiej rewelacji rozpoczyna się film Erin Lee Carr i nic więcej nie musicie już sobie wyobrażać, bo wszystko to wydarzyło się naprawdę i autorka wdzięcznie przybliży wam całą aferę. Ale na tym nie koniec. I zapewniam, że to tylko pierwszy twist.

Autentyczna historia z piekła rodem to jedno, bo Kochana mamusia nie żyje robi też wrażenie sposobem jej zrelacjonowania. Carr słusznie nie próbuje wchodzić w drogę opowieści, nie komentuje, pozostawia margines niedopowiedzenia. Po prostu dawkuje nam kolejne rewelacje, zgrabnie przeplatając wypowiedzi zaangażowanych w sprawę osób oraz materiały wideo z archiwum Blancharde’ów. Po trosze to mroczny thriller, po trosze konfesyjne, telewizyjne „gadające głowy”, po trosze biblioteka home video – dokument Carr wyrasta na krzywe zwierciadło Wspaniałej Ameryki, jaką znamy z kina, telewizji, mitu. Temu, co widzi dokumentalistka, też niby blisko do kina, ale raczej spod znaku Johna Watersa czy Harmony’ego Korine’a.

Reżyserka opowiada o szalonym kołowrocie amerykańskiego snu, w którym fakt fikcję pogania, a wszystko podporządkowane jest zasadzie spektaklu – czy to medialnego, czy to odgrywanego przed najbliższymi. Matka musi być więc najwspanialszą matką, córka najukochańszą córką, a choroba najcięższą chorobą – wszystko w poetyce superlatywów rodem z programu Jerry’ego Springera i konkursów „Miss Słoneczko”. Co ciekawe, liczy się tu samo bycie „naj”, które nie musi zaraz oznaczać równania w górę. Równać można przecież i w dół, byle wybić się ponad średnią, mniejsza o to: będąc najlepszym czy najgorszym. Oglądajcie z dreszczami – tym większymi, że nie od dziś wszyscy śnimy amerykańskie sny.

Czytaj również:

Każdy z nas jest dziełem sztuki Każdy z nas jest dziełem sztuki
i
„Kompleta” („Compline”), reż. Tomasz Śliwiński, Magdalena Hueckel, materiały prasowe MDAG
Rozmaitości

Każdy z nas jest dziełem sztuki

Mateusz Demski

Po co właściwie tworzyć? Co nam daje sztuka? Gdzie jest jej sens i jak z nią obcować? Czy autoekspresja, wyrażanie swojej obecności w świecie poprzez kreatywne działanie to na pewno niezbędna część „bycia człowiekiem”?

„Tworzyć znaczy wprowadzać w życie coś, czego nie było wcześniej […]. Żyć jako artysta – oto nasz sposób bycia w świecie. To szczególny sposób jego postrzegania […]. Każdy z nas istnieje jako twórczy byt w twórczym wszechświecie. Każdy z nas jest unikatowym dziełem sztuki” ‒ te słowa Ricka Rubina, słynnego producenta muzycznego, mogłyby stanowić motto tegorocznej edycji festiwalu Millennium Docs Against Gravity.

Czytaj dalej