Przez pół wieku ilustrował, projektował winiety i słynne rączki, wymyślał okładki, składał strony i współtworzył charakterystyczny nastrój „Przekroju”. Daniela Mroza wspominają córka i redakcyjni koledzy.
Fragmenty monografii Przekrój przez Mroza autorstwa Janusza Górskiego i Łucji Mróz-Raynoch wydanej w 2019 r. przez wydawnictwo czysty warsztat (www.czystywarsztat.pl).
Łucja Mróz-Raynoch:
Słyszałam, że się ojca bano, ponieważ był silny, wielki, a kiedy się zdenerwował, to straszliwie ryczał – człowieka dosłownie wbijało w ziemię. No cóż, miał prawie dwa metry i był kiedyś bokserem. Można się przestraszyć.
Przy tym wszystkim ojciec zupełnie nie przejawiał skłonności do fizycznej agresji, chyba że go zaczepiono. Zresztą mnie też uczył, że kiedy ktoś cię zaczepia, to z góry zakładaj najgorsze intencje. Nie martw się, co będzie, tylko się broń tak, jakby ten ktoś chciał cię zabić. To chyba wzięło się stąd, że przed wojną ojciec mało nie zginął. Szedł kiedyś z bratem i jego narzeczoną, a trzeba dodać, że Sokrates był dosyć tęgi i chociaż też bardzo wysoki, wyglądał fajtłapowato. Jakiś typ go zaczepił, ojciec stanął w jego obronie, a napastnik na widok potężnego przeciwnika wyciągnął nóż. Całe szczęście, że nie trafił dokładniej, ojciec dostał cios centymetr od serca.
Był wybuchowy, chociaż złość szybko mu przechodziła. Jako dziecko bardzo się tych ojca krzyków bałam. Dopiero jako dorosła połapałam się, że to zasłona dymna, pancerz przykrywający wrażliwość. Tata nie dość, że jak to choleryk cierpliwy nie był, to jeszcze miał ducha przekory i między nami zdarzały się starcia. Wiadomo, dorastający człowiek bardzo serio traktuje swoje przekonania, a kiedy ja mówiłam „czarne”, to on dla zasady odpowiadał: „białe”. No i dochodziło do ryków i wrzasków. Na szczęście zawsze szybko się to kończyło. Za chwilę ojciec przychodził, klepał mnie po plecach, stwierdzał: „Dobra już, dobra, ty wariat, ja wariat”.
Adam Macedoński:
Na pewno był to geniusz.
Mieczysław Czuma:
Z Danielem pracowali Funiu Berdak i Zygmunt Strychalski, już wówczas emeryt. Niebawem zresztą odszedł, wtedy Mróz poprosił: „Znajdź mi kogoś do pomocy”. To był rok 1974. Udałem się do profesora Mariana Koniecznego, ówczesnego rektora Akademii Sztuk Pięknych. Przyjął mnie i mówi: „Daję ci najlepszego”. Okazał się nim Andrzej Kowalczyk. Oni się znakomicie z Mrozem sprzęgli, stworzyli świetny tandem. Mróz był oczywiście mistrzem, a Andrzej czeladnikiem. Mróz go bardzo cenił, ponieważ Andrzej miał niesamowitą wiedzę i cały czas ją pogłębiał. Interesowały go historia, kostium, broń, to był taki Matejko, z jego rozmachem, barwnymi postaciami, detalami stroju wszystkich możliwych epok. A Mróz był po prostu Mrozem, robił rzeczy niezwykłe.
Łamaniem zajmowali się Mróz i Kowalczyk, a ostatnią stronę zawsze robił Berdak. Mróz brał na siebie rzecz najważniejszą: okładki. Za moich czasów był autorem fenomenalnych okładek. Ilustrował też opowiadania i wkraczał, gdzie trzeba, ze swoją wizją. […]
Kiedy przygotowywaliśmy numer „Przekroju”, Mróz miał wolną rękę. Gdy projektował okładkę, chodził z nią jak z jajkiem i nie zdradzał się do końca, do ostatniej chwili nie było wiadomo, co zrobi. Rodziło się to w redakcji – w mękach, w ciszy, w takim zdawkowym, opryskliwym wręcz bąkaniu – a potem brał te wszystkie rulony i szedł do domu. Gdy przychodził następnego dnia rano, po nakarmieniu kotów, wyjmował to wszystko z teczki. Cokolwiek zrobił, było dobre.
Miał różne swoje powiedzonka. Częstośmy się z numerem „spaźniali”, właśnie przez Mroza, który chodził i chodził, rodził i rodził, ale jeżeli Mróz się z czymś „spaźniał”, to cała drukarnia rozumiała. Bo on tam łaził do nich, dopóki był w formie. Znał ich wszystkich, a oni go kochali, wszyscy, więc gdy numer się „spaźniał” przez Mroza, to wszystko zawsze dawało się nadrobić. Żeby udobruchać drukarzy, raz w roku organizowało się spotkanie z całą drukarnią, zbieraliśmy pieniądze, załatwiałem jakiś zamek, a to Pieskowa Skała, a to jakiś inny pod Krakowem, no i było żarcie, była gorzała, jak to z drukarzami.
Łucja Mróz-Raynoch:
Był właściwie ponurym gościem, skrajnym pesymistą, jeśli chodzi o przyszłość świata, przerażała go ludzkość, jej okrucieństwo wobec samej siebie i przyrody, bezwzględność natury. Ale indywidualnie lubił ludzi, wierzył im, miał poczucie humoru – raczej czarnego, choć opowiadał dowcipy i umiał się cieszyć drobiazgami. Z tymi sprzecznościami i kontrastami chyba niełatwo było mu żyć.
***
Tata kolekcjonował stare książki z rycinami, czasopisma, z których wycinał lub przefotografowywał elementy do kolaży. Znajomi, przede wszystkim przyjaciel, geolog i bibliofil Stanisław Czarniecki, znosili mu znalezione zdekompletowane egzemplarze starych podręczników, wycinki z dawnych katalogów. Spotykali się i godzinami wertowali książki w słynnym antykwariacie na Sławkowskiej, przez lata prowadzonym przez Stanisława Cieślawskiego.
Z reprodukcji z XIX-wiecznych podręczników zoologii powstały w 1977 roku ilustracje do wierszy Roberta Stillera Zwierzydełka. Zabawa w tworzenie fantastycznego bestiarium przedłużyła się, a potem „Przekrój” ogłosił konkurs „Anonimalia” na wymyślanie nazw tych hybryd.
Jako dziecko godzinami oglądałam książki o podróżach, cudach świata, zwierzętach, roślinach, minerałach, maszynach, astronomii. Wspaniałe ilustracje, oprawy i druk wykonane przez ludzi, którzy uważali się za rzemieślników, a od których ojciec uczył się całe życie, podpatrując sposób modelowania przestrzeni, światłocienia i przekładając to na swoją kreskę. Zostały też stosy wycinków – mogły się przecież jeszcze przydać.
W czasach, kiedy nikt nie mówił o segregacji śmieci, ojciec maniakalnie wszystko rozdłubywał. Gdy pojawiła się możliwość oddawania w sklepie aluminiowych kapsli z mleka, to starannie je zbierał i odnosił. Szkło, papier też dostarczał do skupu, a do rysunków wykorzystywał każdy skrawek – nic się nie powinno marnować. Mawiał, że trzeba dbać, żeby świat nie zginął w śmieciach. Prorok?
Adam Macedoński:
Oglądając rysunki Daniela Mroza w „Przekroju”, widziałem w myśli starego, otyłego i łysego faceta w okularach o grubych soczewkach, który pochylony nad kartką papieru pracowicie, cienkim piórem, maczając stalówkę w tuszu, rysuje z uporem tysiące i miliony kreseczek, a z nich powstają te genialne rysunki. Ma ich mnóstwo, ponieważ nie wychodzi z domu, cały czas rysuje. W wyobraźni był moim przeciwieństwem. Ja w tym czasie uprawiałem sport, ganiałem za dziewczynami, a rysowałem i pisałem tylko dlatego, że musiałem zarobić na życie… Jakież było moje zdziwienie, gdy Daniel Mróz okazał się młodym, przystojnym, wysportowanym mężczyzną, łagodnie uśmiechniętym siłaczem…
Łucja Mróz-Raynoch:
„Przekrój” popularyzował w Polsce krajową i światową sztukę współczesną. Tata bardzo dobrze wspominał Rok Picassa w „Przekroju”. Akceptował każdą sztukę uczciwą, to znaczy taką, w której dostrzegał indywidualne dochodzenie do rezultatu przemyśleniami, pracą. Dlatego nie cenił trendów, mód, które powstały w latach 60., począwszy od pop-artu. Widział w nich komercjalizację sztuki. Gdy pojawił się op-art, to go zainteresował – jako inspiracja w wykorzystaniu rastrów. Do hiperrealizmu miał raczej niechętny stosunek: „No, po kiego to? Jest fotografia, więc po co?”. Uważał, że są to czcze popisy warsztatowe.
***
Był bardzo emocjonalny i pełen sprzeczności; z jednej strony zafascynowany światem, z drugiej – strasznie tym światem rozczarowany i przerażony. Ateista, który ciągle złorzeczył Panu Bogu, mówił: „Jak Bóg może…”. A ja na to: „Z kim ty się kłócisz, skoro w niego nie wierzysz?”. Miał potrzebę kochania ludzi, ale wojna wyleczyła go ze złudzeń.
***
Gdy się na kogoś wściekł, to rysował jego karykaturę, po czym ją wyrzucał i na tym się kończyło. Szkoda, bo niektóre były znakomite, choć potwornie złośliwe, ale ojciec zawsze mówił: „Nie daj Boże, wpadnie komuś w ręce i będzie mu przykro”.
Mieczysław Czuma:
Charakterystyczne, że w publicznych sytuacjach Mróz się wycofywał. Bąknął słowo, uczestniczył w zabawie, ale biernie. Na kolegiach, które odbywały się raz w tygodniu, Mróz mało co mówił. Każdy coś referował, a Mróz tylko mruczał: „tak” albo „nie”. I to był ważny sygnał, w którą stronę idziemy.
Daniel Mróz miał głębokie poczucie humoru, ale to był humor zabarwiony nieco filozoficznie, na czarno, raczej angielski, trochę abstrakcyjny.
Łucja Mróz-Raynoch:
Na rysunkach ojca często pojawiają się stare automobile. Gdy był dzieckiem, mieszkał przy ulicy Wygoda. Obok znajdowały się garaże Rippera, przedstawiciela na Polskę różnych firm samochodowych, ojca słynnego przedwojennego kierowcy wyścigowego „Jasia” Rippera. Tata z bratem czyhali pod garażami, by potem gnać ulicą Zwierzyniecką za co ciekawszymi autami jadącymi w kierunku centrum. A że jechały nieprędko, więc mogli je dogonić. To była jedna z jego pasji, chociaż czysto teoretyczna, bo ojciec nie chciał mieć samochodu. Twierdził, że jest roztrzepany i nie chce nikogo zabić.
Mieczysław Czuma:
W dzieciństwie chodzili, oczywiście z ojcem i bratem Sokratesem, na Rakowice – to było lotnisko w czasach monarchii austro-węgierskiej – i tam oglądali samoloty. A miłość do samochodów? Mrozowie mieszkali przed wojną przy ulicy Wygoda, koło placu Kossaka. Stał tam garaż niejakiego pana Rippera, mechanika samochodowego, w tamtych czasach rzadka postać. Wojciech Kossak, który mieszkał na placu Kossaka, właśnie od niego kupował samochody. Daniel wraz z Sokratesem czekali zawsze pod garażem i za wyjeżdżającym autem biegli aż do Rynku, na dworzec albo pod Grand Hotel, a kiedy je dogonili, stawali i patrzyli, podziwiali.