To w sumie zabawne, że Faworyta jest jednym z tegorocznych oscarowych – nomen omen – faworytów. Nagrody Amerykańskiej Akademii znane są ze swego ciążenia ku hollywoodzkim krzepiącym narracjom w rodzaju tegorocznego Green Book. A trudno przecież o dwie bardziej skrajne wizje kondycji ludzkiej. W Green Book Peter Farrelly snuje marzenie o tym, że nasze złe odruchy to zaledwie fasada dla sympatycznego i empatycznego serducha. Tymczasem Yorgos Lanthimos w Faworycie argumentuje, że kultura, etykieta i dobre maniery są tylko maską, pod którą czyhają dyrygujące nami okrutne atawizmy. To jednak żaden oscarowy mezalians. Pozostaje przecież w dobrym tonie, by w tym słoju kinowego miodu znalazła się jakaś łyżka arthouse’owego dziegciu. Kupa śmiechu: oscarowym listkiem figowym jest w tym roku film wycelowany w instytucję listka figowego.
Co w skali oscarowej stawki jest może anomalią, w filmografii Lanthimosa pozostaje jednak regułą. Może i grecki reżyser pracuje tu na cudzym scenariuszu, może i zatrudnia coraz większe gwiazdy, może i robi delikatny ukłon w stronę mainstreamu. Grunt, że o kompromisie nie ma mowy. Tak, kostium epoki sprawia, że nie musimy pół filmu główkować, o co w ogóle chodzi (jak w Kle czy Alpach), bo mamy do czynienia z postaciami z kart historii. Ale Lanthimos wykorzystuje ten kostium przeciwko niemu samemu. Spektakularne suknie i wystawne wnętrza zazwyczaj są celem samym w sobie, mają oddawać ducha czasów i wyglądać ładnie, kropka. W Faworycie wyglądają jednak inaczej: dziwnie. W obiektywie Lanthimosa dworski przepych osiąga bowiem groteskowe stężenie, jest jak zbyt gruba warstwa pudru, pod którą coś gnije i bulgocze.
Jak arystokracja, to wiadomo: gra o tron, ręka rękę myję, oficjalne uśmiechy kontra nieoficjalne noże w plecach. Akcja filmu rozgrywa się w XVIII w. na dworze brytyjskim. Pozycja oficjalnej faworyty królowej Anny (Olivia Colman) – dotychczas piastowana przez wpływową lady Sarah (Rachel Weisz) – zostaje zagrożona przez nową osobę w pałacu, młodą Abigail (Emma Stone). Rozpoczyna się walka o pozycję w tym trójkącie zależności: Sarah nie zamierza zrezygnować z dyrygowania królową, ale niewinna powierzchowność Abigail szybko okaże się myląca. Grek odnajduje w tym dworskim tańcu tyleż grozę, co i komedię (nawet slapstickową!), patrząc ze swoim etatowym dystansem, jak bohaterki szamoczą się w misternej operatorsko-montażowo-scenograficznej klatce. Swoim zwyczajem kłania się też Kubrickowi, przywołując a to ducha malarskich ujęć i naturalnego oświetlenia z Barry’ego Lyndona, a to niesławny Kubrickowski brak sentymentalizmu.
Faworyta jest jednak przede wszystkim popisem – i pojedynkiem – aktorek. Weisz i Stone odgrywają konflikt starej wyjadaczki i młodej pretendentki. Pierwsza mrozi krew w żyłach jako wyrachowana szara eminencja, rozdająca na lewo i prawo kolejne grzeczne groźby. Druga wytrzeszcza swoje słynne wielkie oczy, raz bezradnie, raz złowieszczo. „Królową” pozostaje jednak Colman, której udaje się sztuka niesamowita: aktorka jednocześnie odpycha i budzi współczucie, żenuje i wzrusza, śmieszy i straszy. Jej Anna to zarazem tyranka i ofiara, osoba głęboko skrzywdzona, ale niecofająca się przed krzywdzeniem. Na poły władczyni, na poły marionetka.
Lanthimos pokazuje układ piętrowych zależności – politycznych, seksualnych, emocjonalnych – w którym nie zawsze jest jasne, gdzie dół, a gdzie góra, kto tu kimś manipuluje, a kto sam jest manipulowany. Ale jakkolwiek obrócić tę figurę, układ pozostaje niezmienny. Tak, twórca Lobstera znów mówi o Formie, w sensie jak najbardziej Gombrowiczowskim: o pułapce ról i układów, o więzieniu społeczeństwa – i człowieczeństwa. Ten cynizm jest jednak tyleż atrakcją (jeśli można użyć tego słowa), co słabością Faworyty. Przy całym swoim obrazoburczym, krytycznym potencjale sam pozostaje przecież formą: zapiętym na amen gorsetem.
W efekcie choć dzieje się tu wiele, tak naprawdę nic nie może się tu wydarzyć. Karty są z góry rozdane, a nam pozostaje patrzeć bezradnie, jak bohaterki prześcigają się w okrucieństwie. Faworyta przypomina teatrzyk Punch & Judy, w którym ot, bezwolne marionetki, ot, walą się po głowach. Oczywiście Kieł, Alpy czy Lobster też były filozoficznymi pułapkami bez wyjścia: reżyser wychładzał, dystansował, celował w efekt obcości. Ale choć nie pozostawiał tam żadnych złudzeń widzom, to pozwalał na nie swoim bohaterom. Może i cierpieli przez to bardziej, ale ich perypetie miały przynajmniej jakąś – nikłą, bo nikłą – stawkę. W Faworycie jedyną stawką jest zaś kwestia, jak daleko można przesunąć granicę bycia okropnym. A to już okolice nudy.