Kolonialna dzielnica Limy, młody gitarzysta dający koncert w prywatnym domu. Rozkosz namiętnej muzyki, która rozpala zmysły. Takie jest prawdziwe Peru. Przedstawiamy fragment powieści „To dla pani ta cisza”.
Tego wieczora Toño Azpilcueta, umywszy najpierw twarz i w najlepszej marynarce oraz koszuli, z niebieskim krawatem – był to jego jedyny elegancki strój, trzymał go na wyjątkowe okazje – ruszył z Villi El Salvador w stronę Bajo el Puente, starej kolonialnej dzielnicy Limy. Kiedyś go tam napadnięto, było to dobre dziesięć lat temu. On, człek zawsze spokojny i ugodowy, oddał portfel, w którym rozczarowani rabusie znaleźli raptem jeden dziesięciosolowy banknot. Oczywiście zatrzymali go sobie i Toño musiał wracać do domu taksówką, za którą zapłacił pieniędzmi trzymanymi w niebieskiej teczce schowanej pod łóżkiem w domu.
Po tym zajściu Toño nabrał pewnej niechęci do Bajo el Puente, pomimo kolonialnego wdzięku tej okolicy oraz Paseo de Aguas, czyli Nadwodnej Alei. Choć nazywanie „wodą” zapaskudzonej rzeki Rímac toczącej swe nurty po głazach i piasku wyścielających jej koryto i płynącej w pobliżu klasztoru Franciszkanów Bosych oraz przestronnych domów i tkniętych pazurem czasu pałaców, uznać by trzeba za żart. Dalej był jeszcze wylot alei Amancaes, żebracy i Plac de Acho, który w październiku i listopadzie wypełniał się życiem z okazji Październikowego Jarmarku, kiedy to organizowano walki byków, a w całej dzielnicy bawiono się i grano muzykę.
Bez trudu odnalazł dom, w którym zbierało się towarzystwo, łatwo również rozpoznał sporą część gości. Była to willa raczej niż zwykły dom, dwupiętrowa i z wieloma pomieszczeniami, jedna z nielicznych ocalałych w tej starej kolonialnej dzielnicy, w której większość budynków dzielono na coraz mniejsze lokale przypominające ule. Zebrało się tam wiele osób, kobiet i mężczyzn, więcej niż na zwyczajnych spotkaniach tego typu, wszyscy popijali pisco, które doktor José Durand Flores, w koszuli i w okularach, tak jak na zdjęciach, rozlewał, sam także chętnie się racząc. „Twoje zdrowie, bracie, i byle do przodu” – i lała się jedna kolejka za drugą. Natknąwszy się na Toñego, pozdrowił go bardzo serdecznie, jakby byli starymi przyjaciółmi.
– Niech pan się dobrze przygotuje, przyjacielu, na to, co pan usłyszy, bo ostrzegam, że ten chłopak, Lalo, to jest ewenement na dwóch nogach i z gitarą w rękach.
Toño chciał zamienić z gospodarzem parę zdań, doktor Durand Flores był jednak najwyraźniej zadowolony z samej jego obecności i nie czuł się w obowiązku wdawać z nim w dalszą pogawędkę. Nalał mu pisco i zachęcił do wypicia na raz, a potem poszedł witać się z innymi. Toño Azpilcueta stał tam, a słowa uwięzły mu w gardle, i z miejsca pożałował, że się tu wybrał. Najpierw grały zespoły kreolskie, które Toño znał doskonale, bo pisał o nich w swoich artykułach. Usiadł na ławce przy małej sadzawce z pływającymi w niej kwiatami i roślinnością. Zmęczyło go podawanie i ściskanie ręki tym wszystkim ludziom, których znał i którzy podchodzili, podchmieleni pisco. Już miał oddalić się jeszcze bardziej, żeby oszczędzić sobie tych pijackich pogaduszek, ale wtedy zobaczył, że doktor Durand Flores wynurza się z tłumu, klaszcząc, by tak uciszyć zgromadzonych, wyraźnie zamierzał bowiem przemawiać. Pod widocznym wpływem alkoholu oznajmił, że celem tego spotkania jest przedstawienie gościom, „szanownym gościom”, bowiem dziś wieczorem zebrała się tu śmietanka muzyki kreolskiej, młodego gitarzysty z Chiclayo, prawdziwy ewenement muzyczny. Dopiero co przyjechał do Limy i dlatego nikt go jeszcze nie zna. Poprosił o oklaski. Wyjaśnił, że właśnie się rozpoczyna nowa faza w działalności grupy Czarne Peru, której celem jest propagowanie czarnej muzyki peruwiańskiej za granicą, a ich pierwszym celem podróży będzie Santiago de Chile. Lalo Molfino stał się, rzecz jasna, nowym członkiem zespołu. Następnie doktor Durand Flores pobłogosławił zebranych niczym ksiądz i wykrzyknął: „Teraz cisza i skupienie!”. I zamilkł.
Pogasły światła, paliła się tylko jedna żarówka oświetlająca część patia. I wówczas pojawiła się ta postać, której, zdaniem doktora Duranda Floresa, pisana była sława. Pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę Toño Azpilcueta, był szczegół, który na zawsze zapisał mu się w pamięci: noszone przez wirtuoza z Chiclayo lakierki. Oczywiście bez skarpetek. Buty te stanowiły coś w rodzaju znaku firmowego, były czymś tak osobistym jak wizytówka. Muzyk miał na sobie przyciasne ubranie, w każdym razie spodnie na pewno, nogawki sięgały mu ledwie do pół łydki, oraz koszulę z krótkim rękawem w kwiaty. Minę przybrał poważną, cerę miał ciemną, czuprynę w kędziorach, nie widuje się już takich na ulicach: długie, bardzo czarne włosy, przez które przebiegało pasmo szarości. Otwierając usta, odsłaniał śnieżnobiałe zęby. Był poważny i nie odezwał się nawet, żeby podziękować za powitalny aplauz. Usiadł na taborecie, a kiedy stroił gitarę, jego oczy przebiegały tam i z powrotem po zgromadzonych w ogrodzie gościach.
Na dźwięk pierwszych akordów Toño Azpilcueta przestał przyglądać się lakierkom gitarzysty. Stało się wtedy coś dziwnego. Irytacja wywołana obojętnym zachowaniem doktora Duranda Floresa wyparowała i wokół wszystko się zamazało, została tylko gitara, z której ów chłopak – bo to był jeszcze młody chłopak – wydobywał westchnienia, łkania, wzbijał się i opadał przed publicznością w sposób, jakiego Toño Azpilcueta nigdy dotąd nie słyszał, on, który znał wszystkich zawodowych gitarzystów w Limie, tych bardziej znanych i tych mniej. W tym pierwszą gitarę Peru, Óscara Avilésa, mężczyznę o przystrzyżonym wąsiku.
Stopniowo cisza brała w posiadanie ów ogród i cały wielki dom. Cisza jak na korridzie, pomyślał Toño Azpilcueta, cisza, którą zakłócały tylko te struny, taka jak owego niedzielnego popołudnia na Placu de Acho – nigdy tego nie zapomni – podczas Październikowego Jarmarku tamtego roku, 1956 albo 1957, kiedy to jego ojciec, Włoch, zabrał go na walkę byków, pierwszą, jaką w życiu oglądał, i powtarzał mu, że Procuna, meksykański torreador, był bardzo nierówny, istny człowiek skrajności, bo w niektóre wieczory, ogarnięty paniką, bez cienia wstydu ucieka przed bykami, całą robotę zwalając na swoich pomocników, a kiedy indziej przepełnia go odwaga i wykazuje się kunsztem, i obala byka w taki sposób, że widowni aż kręci się w głowach.
Choć niemal co roku chadzał na limskie korridy – zamiłowanie do tej rozrywki zalęgło się w nim od dzieciństwa – miał wrażenie, że nigdy jeszcze nie słyszał tak głębokiej ciszy, tak pełnej ekstazy, ciszy całych trybun pełnych ludzi czekających, w natchnieniu i niecierpliwie, niemal bez tchu, wszyscy skupieni, zapominają o tym, co dotąd zaprzątało ich myśli, pełni emocji, oszołomieni, nieruchomi, pogrążeni we wspólnej pasji, patrzą na dokonujący się nieco niżej cud, bowiem tam właśnie, na arenie, Procuna, błyszczący kunsztem, odwagą i mądrością, raz po raz powtarza te swoje płynne ruchy i kroki, coraz bliżej byka, stapiając się z nim w jedność. Teraz Toño poczuł się jak tamtego popołudnia, ogarnięty uczuciem niemal religijnym, głębokim, pierwotnym. Podczas gdy chłopak z Chiclayo uderzał w struny, wydobywając z każdej z nich dźwięki niesamowite, niepokojące, głębokie, na wpół szalone, Azpilcueta trwał zanurzony w namacalnej ciszy. Wszyscy zebrani, mężczyźni, kobiety, starcy, przestali się uśmiechać czy szeptać, zapomnieli o konwersacji, dowcipach i komplementach, zamilkli i słuchali w skupieniu, w stanie hipnozy, tych strun wibrujących w niezakłócanej żadnymi innymi odgłosami ciszy, jaka zapanowała w ciemności.
Taka pełna szacunku cisza, z tego co wiedział, kojarzyła się raczej z areną w Sewilli albo z Las Ventas w Madrycie, był pewien, że on zaznał takiej ten jeden raz wtedy, na Placu de Acho, a teraz jej sprawcą był ów śniady chłopaczek z Chiclayo, siedzący kilka kroków od niego. Grał walca, rzecz jasna, ale Toño Azpilcueta nie rozpoznawał utworu, nie kojarzył go, bowiem struny uderzane przez cudowne palce Lala Molfino nie przypominały niczego, co już znał. Miał wrażenie, jakby muzyka ta przenikała przez jego ciało, wchodziła przez skórę i biegła żyłami razem z krwią. Biedny Óscar Avilés, rzekoma pierwsza gitara Peru, właśnie stracił swoją pozycję.
Nie, tu nie chodziło wyłącznie o zręczność, z jaką palce chłopaka z Chiclayo przebiegały po strunach, wydobywając z nich nowe tony. Było w tym coś więcej. Tu chodziło o mądrość, o skupienie, wyjątkową wirtuozerię, cud. I nie panowała tu wyłącznie głęboka cisza, istotne były reakcje słuchaczy. Po policzkach Toña Azpilcuety ciekły łzy, a jego dusza, rozwarta i łaknąca, wyrywała się, by się stopić w mocnym uścisku z innymi rodakami, z braćmi i siostrami, którzy byli świadkami tego cudu. Nie tylko on zdradzał takie oznaki poruszenia. Inni też wyciągali chusteczki, wśród nich sam doktor Durand Flores. Toño miał ochotę do niego podejść i wyściskać go jak najbliższego przyjaciela, „druhu mój!”, szepnął tylko, był jak brat, w którego żyłach płynie ta sama krew. Muzyka podziałała jak magnes na dusze wszystkich zebranych, do tego stopnia, że różnice klasowe, rasowe, intelektualne czy polityczne zeszły na drugi plan. Przez patio willi przelewała się elektryzująca fala braterstwa, zapanowały życzliwość i miłość. Inni podzielali jego uczucia, był tego pewien. Kiedy Lalo Molfino wstał z krzesła, bardzo wyprostowany, chudziutki, trzymał mocno gitarę i obojętnie słuchał owacji zgotowanej mu przez publiczność, Toñemu wydawało się, że w uśmiechach ludzi, ich błyszczących źrenicach, na zarumienionych policzkach dostrzega ewidentne objawy braterskiej miłości, miłości do ojczyzny.
Śniady chłopaczek z Chiclayo ukłonił się i zniknął w jednym z korytarzy. Wciąż rozbrzmiewały oklaski, ludzie wymieniali też między sobą uwagi. Wszyscy sprawiali wrażenie zachwyconych. Toño Azpilcueta chciał uścisnąć dłoń wirtuoza, zadać kilka pytań temu ziemskiemu cudowi. Rozglądał się za nim, pytał o chłopaka, ale nikt niczego nie wiedział. Doktor José Durand Flores, cały szczęśliwy, zajmował się znów gośćmi, dolewając im pisco do kieliszków. Wznosił toasty za sukces Czarnego Peru i za ich rychły wyjazd do Santiago de Chile. Toño Azpilcueta wyściskał go i życzył dobrej podróży. „Chilijczycy dowiedzą się, jakie jest prawdziwe Peru”, powiedział, bardzo wzruszony, a potem bez słowa wyszedł z tego patia, z tego domu w Bajo el Puente, których miał nie zapomnieć przez resztę życia. Mógł już wracać do siebie, usatysfakcjonowany, żeby zacząć obmyślać artykuł, który jeszcze tej nocy – albo bardzo wcześnie jutro rano – napisze w Bibliotece Narodowej, znajdującej się bardzo blisko centrum miasta, przy alei Abancay. Tam właśnie komponował swoje teksty i czytał gazety. I miał już tytuł dla najnowszego artykułu: „W sercu Limy zapadła cisza”.
Tej nocy nie myślał o szczurach ani widmowych gryzoniach, które wdzierały się do jego snów i czasami przyprawiały go o bezsenność. W pościeli, gapiąc się w sufit, wciąż przeżywał to niezwykłe doświadczenie, jakim było wysłuchanie koncertu Lala Molfino. U jego boku Matilde spała z otwartymi ustami i kręcąc się ciągle, jak zawsze. Przyglądał się jej i przez chwilę wydała mu się równie urodziwa jak Cecilia Barraza. Chciał ją obudzić, obcałowując policzki i szyję, a potem uprawiać z nią seks z wigorem jak za dawnych lat, ale Matilde nie zareagowała. Nie wybudzając się całkiem, odpędziła go ręką, jakby odganiała we śnie jakiegoś natręta, i obróciła się na drugi bok, mamrocząc coś nieżyczliwie. Toño Azpilcueta zachował jednak dobry humor. Miał okazję posłuchać Lala Molfino. Teraz będzie miał piękne sny, a rano napisze najlepszy artykuł w życiu.
Fragment powieści Mario Vargasa Llosy To dla pani ta cisza, wyd. Znak, Kraków 2024.