Wierzcie bądź nie, ale w drugiej części Tego jest moment, w którym znienacka pojawia się reżyser Peter Bogdanovich (w roli samego siebie), by wypomnieć głównemu bohaterowi, że „ludzie nie znoszą tego zakończenia”. Zapewniam: sytuacja ma więcej sensu w kontekście. Bohater Bill jest bowiem poczytnym pisarzem i sytuacja rozgrywa się na planie hollywoodzkiej ekranizacji jego bestsellera. To tu dowiadujemy się, że facet ma pewien problem: nie potrafi pisać finałów. I jeśli nie jest to nieudolna próba puszczenia do widza oka, to nie wiem, co by nią miało być.
Nieumiejętność kończenia historii to bowiem wada, jaką Bill odziedziczył po swoim twórcy, Stephenie Kingu. Mistrz literackiego horroru od lat cieszy się reputacją pisarza, który ma świetne pomysły, potrafi wdzięcznie nakreślić świat i postacie, a potem wprawić w ruch narracyjną machinę, ale, niestety, często nie wie, jak ją satysfakcjonująco zatrzymać. Zdarzało mu się puentować książki (spoiler) eksplozją bomby atomowej, bo kto autorowi zabroni. Tysiącstronicowa cegła o niefortunnie deklinującym się tytule To jest jednym z koronnych dowodów w sprawie. Zamiast zatrzymać się na uroczym pomyśle morderczego klauna Pennywise’a, King postanowił wyjaśnić, kim, skąd i po co ów Pennywise jest. W rezultacie zabił sedno jego uroku: tajemnicę. Wspomniana scena z Bogdanovichem sugeruje jednak, że twórcy opartego na powieści filmu są świadomi problemu. Co z tym fantem robią? Ano niewiele.
To: Rozdział 2 opowiada o tym, że bohaterowie, którzy za młodu pokonali Pennywise’a, muszą wrócić do rodzinnego miasteczka Derry i raz jeszcze stawić czoła złu. Mamy więc opowieść o comebacku wypartego, o próbie przepracowania traumy. Ot, klasyczna filmowa poppsychoanaliza: historia nie może się skończyć, póki postacie nie cofną się do czasów dzieciństwa, nie naprawią tego, co zepsuło ich na resztę życia, i wreszcie nie dojrzeją.
Żeby nie było: Muschietti pięknie obsadza dorosłe wersje młodocianych bohaterów. Jessica Chastain i James McAvoy to oczywista oczywistość, prawdziwym przebłyskiem castingowego geniuszu są jednak Bill Hader i James Ransone jako – odpowiednio – żartowniś Richie i hipochondryk Eddie. Cóż jednak z tego, kiedy ich powrót do przeszłości odbywa się tu nie tylko symbolicznie, ale i faktycznie. Muschietti kompletuje sobie genialną dorosłą obsadę, a potem… spędza bite pół filmu z dzieciakami z „jedynki”.
Taki już problem z powrotami: łatwo wpaść nie tyle w szpony klauna mordercy, ile w szpony nostalgii. Już pierwsza część Tego podpinała się pod modę na ejtisy i żerowała na podobnej tęsknocie, co choćby serial Stranger Things (tu również występuje zresztą Finn Wolfhard). Rozdział 2 rozgrywa się 27 lat później, jednak równie często i gęsto chwyta się retrospekcji i artefaktów retro: tu kinowy szyld z Koszmarem z ulicy Wiązów 5, tam plakat z Martym McFly’em i tak dalej. Niby nic w tym złego. Gorzej, że Muschietti robi artefakt retro z samej części pierwszej. Zupełnie jakby czas przyśpieszył i film sprzed byle dwóch lat już podlegał widzowskiej nostalgii.
Znacie? To posłuchajcie. Sęk w tym, że oglądamy horror, a tego, co znane, jakoś trudno się bać. Zgoda, Muschietti dość rozsądnie pozostawia genezę Pennywise’a w niedopowiedzeniu, nie idzie tak daleko jak King w odkrywaniu tajemnicy złego klauna. A jednak, stawiając na familiarność, on też przekłuwa balonik grozy. Oswojony Pennywise ze „starych, dobrych czasów” wypada tu bowiem jak maskotka, nakręcana zabawka, która potrafi odgrywać w kółko swój jedyny numer, znowu ganiając młode gwiazdy pierwszego filmu. Na tym etapie historii witamy go już raczej jak starego znajomego niż zło wcielone. W efekcie Rozdział 2 to bardziej komedia przygodowa (z akcentem na „komedia”) niż horror.
Możliwe zresztą, że o to chodziło. Tragedia, jak wiadomo, lubi przecież powracać jako farsa. Tyle że jarmarczna groza Rozdziału 2 niezbyt przegryza się z opowieścią o dojrzewaniu, w jaką celuje Muschietti. Jeśli znakami dorosłej perspektywy filmu miały być tylko nostalgiczne ornamenty i metatekstualne puszczanie oka, to trochę mało. Reżyser niby sygnalizuje problemy, z jakimi zmagają się jego dorośli bohaterowie, ale zaraz wraca do wspominania banalnych dziecięcych gonitw, przy okazji rozdymając metraż do trzech godzin. A kiedy do akcji wkraczają wreszcie McAvoy, Chastain czy Hader, 40-letni aktorzy dostają do zagrania jedynie podstawówkowe dramaty.
I nawet jeśli źródło naszych wszystkich defektów faktycznie tkwi w młodości, jeśli trauma konserwuje, w głębi duszy wszyscy pozostajemy na zawsze dziećmi, a kultura infantylnieje, to Rozdziałowi 2 wciąż brakuje emocjonalnego impetu. Kiedy w słonecznie pozytywnym finale bohaterowie wyruszają z uśmiechami ku swoim wreszcie wolnym od traum żywotom, czuć w tym fałsz. Bo jakoś nie sposób przestać myśleć o prawdziwych horrorach, jakie jeszcze ich czekają. Kredyty, rozwody, podatki – przy nich klaun morderca to pikuś.