Niedawno zakończony 17. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Tofifest zbliża się do pełnoletności i choć zdradza już oznaki dojrzałości, nadal potrafi zaskoczyć nastoletnią werwą i zassać widzów w głąb swego świata.
Festiwale tworzone z dala od wielkich ośrodków mają tę zaletę, że żyje nimi całe miasto, albo przynajmniej całe Stare Miasto (i bliskie okolice), jak w przypadku Tofifest. Tytułowy wir kręci się tam w kwadracie pomiędzy kinami w: designerskim Centrum Kulturalno-Kongresowym Jordanki (kwatera główna!), progresywnym artystycznie Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki czasu”, tradycyjnym Centrum Kultury „Dwór Artusa” i popularnym Cinema City. Właściwie należałoby dopisać do tej konstelacji jeszcze zakamarki i przepastne fotele klubu festiwalowego „Pers” będące świadkami niejednej zajadłej dyskusji, a nawet tańców do białego rana.
„Boże Ciało”, reż. Jan Komasa; materiały prasowe
Bardzo szeroka formuła trwającego aż 9 dni festiwalu – zagarniająca oprócz filmów różnej proweniencji także koncerty (jak projekt L.U.C. & Rebel Babel Film Orchestra na otwarcie aktualnej edycji) i spotkania z „niepokornymi bohaterami współczesności”, wśród których w tym roku szczególne miejsce zajął uwolniony niedawno z rosyjskiego łagru ukraiński filmowiec Oleg Sencow – może zarówno irytować brakiem spójnego charakteru, jak i zachwycać radosnym skakaniem po różnych tematach, stylistykach i formatach. Jedno jest pewne, z tak urozmaiconego programu każdy „kulturofil” wyłuska coś dla siebie, czasem się sparzy, a czasem zachwyci. W międzynarodowych konkursach: filmów fabularnych On Air i krótkometrażowych Shortcut można znaleźć prawdziwe, nierozpoznane jeszcze perełki z całego świata, w rodzimym konkursie From Poland przejrzeć filmową panoramę nadwiślańskiej kinematografii, w paśmie Niepokorni obejrzeć w tym roku Niepokorne, czyli filmowe portrety nietuzinkowych kobiet z Janiną Ochojską na czele. A w cyklu Ciepło, zimno zapoznać się z filmami dokumentalnymi poruszającymi kwestię katastrofy klimatycznej i ekologicznej napędzanej przez człowieka. W tym roku można też było poznać nieznaną szerzej kinematografię kanadyjskiego Quebecu czy wrócić do kultowych adaptacji Szekspira Franco Zeffirellego, a także posłuchać, co myślą o twórczej niepokorności nagrodzone Złotym Aniołem m.in. Maja Ostaszewska czy Agnieszka Holland.
Agnieszka Holland; zdjęcie: materiały prasowe
Tempo współczesnego życia sprawiło, że nie było mi dane delektować się całą ofertą festiwalu. Dałam się wciągnąć w toruński wir jedynie na kilka dni i z niego podrzucam pięć filmów, na których zatrzymało się moje oko, porządkując je zgodnie z moimi subiektywnymi kategoriami.
Najbardziej „czeski” ukraiński film – My Thoughts are silent, reż. Antonio Lukich
„My Thoughts are silent”, reż. Antonio Lukich; materiały prasowe
Zaskakujące odkrycie konkursu. Połączenie absurdalnego humoru z melancholią i czułością dla niedoskonałych bohaterów kojarzy się raczej z kinem czeskim, a tymczasem w takim tonie snuta jest debiutancka fabuła ukraińskiego reżysera Antonio Lukicha. Bo czy sama postać bohatera, którym jest młody dźwiękowiec zagubiony w życiu i zajmujący się zawodowo „eksportem dźwięków ukraińskiej fauny” dla zagranicznych producentów gier komputerowych, nie brzmi niczym z „czeskiego filmu”? Na wyprawę w celu nagrania odgłosów rzadkich zwierząt, w tym tajemniczej kaczki na wymarciu, czyli Rakhiv Mallard, Wadim wyrusza nie z ukochaną, ale z… nadopiekuńczą matką. Patykowaty niezguła i jego frenetyczna rodzicielka-taksówkarka kopcąca nieustannie papierosy i strofująca za to samo swego syna, tworzą iście slapstikową parę. Splątani w toksycznym, ale jakże przekonującym psychologicznie, tańcu miłości i wzajemnej irytacji przemierzają dzikie, zapomniane przez Boga i ludzi Karpaty, przeżywając serię przygód równie dziwacznych, jak oni sami. Nie dziwi, że właśnie ten film dostrzegło Jury Młodzieżowe, dając mu swoją nagrodę. Natomiast głównym zwycięzcą konkursu On Air został film… czeski w reżyserii Słowaka Marko Škopa, również o angielskim tytule: Let there be light, będący dla odmiany dramatem rodzinnym o ojcu, który odkrywa, że jego syn jest członkiem brutalnej organizacji paramilitarnej.
Najbardziej szkolny film do najpiękniejszej muzyki – II koncert na wiolonczelę i orkiestrę, reż. Maciej Stuhr
„II koncert na wiolonczelę i orkiestrę”, reż. Maciej Stuhr; materiały prasowe
Propozycja dla tych, którzy chcą sprawdzić, jak znakomity aktor Maciej Stuhr wypada w roli reżysera, kręcąc niespełna trzydziestominutową wprawkę ze swoimi studentami aktorstwa. Kompozycja Pawła Mykietyna, która powstała jako niezależny utwór, poraża swoją siłą i pięknem, ale nie potrzebuje, jak sądzę, ilustracyjnej opowieści w stylu kina niemego – muzyka w tle, aktorzy poruszają ustami i grają w przerysowany sposób. Emocje wywołuje natomiast prawdziwa historia zaczerpnięta z reportażu Magdaleny Smolak, która zainspirowała scenariusz. Młody mężczyzna dotknięty udarem zostaje uwięziony w swoim sparaliżowanym ciele. Żeby uwolnić się od rodziny, która chce go ubezwłasnowolnić, musi podjąć sądową walkę, kontaktując się ze światem przy pomocy eksperymentalnej technologii tzw. cyber-oka. Pojawienie się prawdziwego bohatera reportażu na pokazie było najbardziej wzruszającym jego momentem. Co do filmu, polecam przede wszystkim posłuchać koncertu smyczkowego Mykietyna.
Najbardziej feministyczny film z Maghrebu – Papicha, reż. Mounia Meddou
„Papicha”, reż. Mounia Meddou; materiały prasowe
Polska ma czarno-białą, surową „Papuszę”, Algieria – lśniącą kolorami orientu „Papichę”, ale słowo znaczy to samo – lalka. Tytułowa Papicha to 18-letnia Nedjma, zagrana przez zjawiskową Lynę Khoudri, największy atut filmu. To studentka z żeńskiego akademika, zafascynowana światem mody i planująca pokaz swojej kolekcji. Poza swoja pasją żyje jak każda normalna nastolatka – imprezami i marzeniami o miłości. Problem w tym, że to lata 90. w muzułmańskiej Algierii, gdzie rozkręca się właśnie wojna domowa o podłożu religijnym, a władzę przejmują islamiści i pod bronią wprowadzają restrykcyjne zasady. Zwłaszcza dla kobiet, szczególnie młodych. W nowym porządku nie ma miejsca na swobodną twórczość, spontaniczną kąpiel w morzu, włosy na wietrze i młodzieńczą beztroskę czy choćby spacery po mieście z przyjaciółką. Religijna dyktatura wchodzi w życie Nedjmy i jej przyjaciółek po cichu, wielu długo łudzi się, że to chwilowe zawirowania. Mniej naiwni szykują ewakuację za granicę albo podporządkowują się nowym zasadom. Zanim Papicha się obejrzy, wolności już nie ma. Przypomina coś? No właśnie, aż dreszcz przebiega po plecach i nawet sentymentalne wstawki nie przyćmiewają mocnej wymowy filmu. Jury konkursu pod przewodnictwem współautorki polskiej „Papuszy”, Joanny Kos-Krauze, nagrodziło reżyserkę filmu Mounię Meddour, która sama w czasach zamieszek zmuszona była wyemigrować do Francji, gdzie mieszka do dziś.
Najbardziej aktualny film kultowy sprzed lat – Terminator, reż. James Cameron
„Terminator”, reż. James Cameron; materiały prasowe
Z plakatu tegorocznej edycji Tofifest spogląda groźnie zza ciemnych okularów Arnold Schwarzenegger jako cyborg T-800, niczym 35 lat temu, gdy zapowiadał swój powrót („I’II be back!”). Niedługo trafić ma do kin szósta już, współczesna odsłona kultowego Terminatora, który tymczasem w swej oryginalnej odrestaurowanej postaci pokazywany był na Toffifest. Niesamowite, kiedy fantazja z czasów zimnej wojny zaczyna przylegać ściśle do naszej ajfonowej epoki. Z pozoru komiksowa dystopia o świecie, w którym maszyny zniewoliły ludzi, zbliża się niepokojąco do problemów dzisiejszego świata. My już żyjemy w dystopii, towarzyszy nam katastrofa ekologiczna wywołana przez bezmyślność człowieka oraz polityczno-społeczny chaos, przeradzający się gdzieniegdzie w erupcję przemocy. Duch czasów się nie myli. Zbliżamy się do celuloidowych snów z 1984 r. nawet w rodzącej się świadomości tego, że kobiety są niezbędnym składnikiem budowania świata (w Terminatorze to dzielnej Sarze Connor vel Lindzie Hamilton ludzkość zawdzięcza ratunek), a ciuchy z lat 80., z których do niedawna śmialiśmy się do łez, wracają w glorii modnego vintage’u. Historia zatacza koło? Na pewno ludzkość zjada własny ogon. Warto więc obejrzeć na nowo Terminatora Camerona. Z sentymentu, dla przyjemności, ale i dla przestrogi. „Hasta la vista, baby!”.
Najcieplejszy film o klimatycznej katastrofie – Nasze miejsce na ziemi, reż. John Chester
„Nasze miejsce na ziemi”, reż. John Chester; materiały prasowe
Tylko Amerykanie mogą mieć taką wiarę w ludzkość (i naturę), jak bohaterowie tego dokumentu. Para mieszczuchów, operator filmów przyrodniczych John Chester i jego żona Molly, specjalistka od kuchni organicznej, postanawiają porzucić mieszkanko w Los Angeles i zrealizować marzenie o samowystarczalnej, całkowicie naturalnej farmie. Z niewiarygodnym entuzjazmem, na spalonej kalifornijskiej ziemi, wcielają w życie utopijną wizję: 80 hektarów, 10 tys. drzew, 200 rodzajów upraw bez chemii i współistniejące ze sobą gatunki zwierząt. Bohaterów nie sposób nie polubić za ich poczucie humoru, przyjaźń ze świnią, która przyjaźni się z kogutem, wiarę w to, że wszystkie żywe stworzenia łączy niewidzialna sieć powiązań. Cukierkowa wizja musi się rozpaść, kiedy w niepryskanym sadzie choroby, insekty i ptaki zaczną niszczyć uprawy, a kojoty zabijać wolnowybiegowe kury. Nie da się też uciec przed skutkami ekologicznej katastrofy, która skutkuje suszami, huraganami i pożarami. Para podnosi się z każdego upadku, choć cena bywa wysoka. Prowadzi ich poczucie słuszności ich misji i to, że mają swoje miejsce na ziemi. Jeśli ktoś nie zdążył zobaczyć tego wzruszającego dziennika walki o lepszy świat na Tofifest, ma szansę dopaść go na nadchodzącym w listopadzie American Film Festival. Miłego oglądania i refleksji!