TYP: Pan jest zdaje się lekarzem?
LEKARZ: Tak jest, proszę pana.
TYP: Dobre zajęcie, co? Zwłaszcza, jak epidemia, co? Ha, ha, ha.
LEKARZ: Ha, ha, ha.
TYP: Żart żartem, ale ja wiem, że wy, lekarze, to się tylko modlicie o epidemię. Człowiek się wtedy odkuje za wszystkie czasy, he, he, he.
LEKARZ: He, he, he.
TYP: Śmiech śmiechem, ale ja to się na medycynie zdążyłem poznać. Ja w medycynie, panie, to jak u siebie w domu.
LEKARZ: Czy pan studiował?
TYP: Na własnej skórze, panie. Już mnie lekarz nie nabierze. Raz chorowałem na żołądek, panie. Wołam lekarza, a on mi rycynę zapisuje!
LEKARZ: Rycyna to bardzo skuteczny środek.
TYP: I na to trzeba medycynę kończyć? Żeby rycynę zapisać? Małe dziecko wie, że się bierze rycynę. Ale taki lekarz, panie, to zapisze rycynus i zaraz weźmie 500 złotych. Wszystko jedna ferajna. Jak moja córka miała raka w swoim czasie, to dziesięciu lekarzy przychodziło. Tak długo przychodzili, aż ją wyprawili na tamten świat. To oni potrafią.
LEKARZ: Może się zdarzyć, że pacjent umrze.
TYP: Nie powinno się zdarzyć. Po to, żeby umrzeć, nie trzeba lekarza. Już mnie nikt na medycynę nie nabierze, o nie! Szwagra znajomy jeden na płuca chorował. Trzy lata go leczyli. Wszystko jedna ferajna.
LEKARZ: A co, umarł?
TYP: Skąd! Zdrów, jak byk. Wmówili mu chorobę, żeby forsę z niego wydusić. W sanatorium rok siedział, jakieś cuda z nim robili, odmy zakładali, mało go na śmierć nie zamęczyli. A on, frajer, wszystko robił co mu kazali, tak długo, aż mu raczyli powiedzieć, że jest zdrów.
LEKARZ: Pewnie go wyleczyli.
TYP: Nie mnie takie rzeczy, panie, nie mnie! Już oni tam kogo wyleczą. Wmówią chorobę, forsę wyduszą, a potem się nazywa, że go wyleczyli. Jak nie wiedzą, co powiedzieć, to napiszą akwa destylata, czyli, woda z kranu i swoje i tak wezmą. Wrzód mi się zrobił, poszedłem do lekarza, to mi powiedział, że sam pęknie. I pękł. A jakbym nie poszedł do lekarza, to by nie pękł, co? Ja też, panie, potrafię komuś powiedzieć, że mu wrzód pęknie, tylko, że mnie nikt za to pieniędzy, panie, nie da. A mój ojciec z wrzodem poszedł do lekarza trzy lata temu, pamiętam, to mu przeciął. Żeby tylko więcej forsy wydusić. Jedna ferajna, co będziemy dużo gadać. Czego was tam na tym uniwersytecie uczyli?
LEKARZ: Trudno panu w dwóch słowach powiedzieć.
TYP: Dlaczego? Że po aspirynie człowiek się poci, co? Widzi pan, ja medycyny nie kończyłem i też tyle samo wiem. Ale kataru leczyć pana nie nauczyli co? Po łacinie parle franse to umiecie. A jak katar, to szlus. Jedna ferajna. Kuzyn żony miał majątek, panie i krowa mu zachorowała. To ją tak długo leczyli, aż zdechła. Dwóch lekarzy do niej wołał.
LEKARZ: Chyba weterynarzy?
TYP: Co za różnica. Ja się tam nie znam na waszych specjalnościach. Weterynarz, psychiatra, dentysta. Żeby mądrzej wyglądało. A w gruncie rzeczy wszystko jedna ferajna. Bratowej matka, siedemdziesiąt lat, nic nie przesadzam, zachorowała i powiada, żeby ją nożem krajali, nie pozwoli lekarza zawołać. I nie pozwoliła.
LEKARZ: I co, wyzdrowiała?
TYP: Nie, umarła. Ale to nie dowód. Każdy kiedyś musi umrzeć. A lekarzy, tobym z armaty powystrzelał. Do pana nic nie mam, tylko na medycynę mnie pan już nie nabierze. Wszystko jedna ferajna.
Tekst pochodzi z numeru 117/1947 r., (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.