Joker jaki jest, każdy widzi: blada cera, zielona fryzura, czerwony uśmiech. Ale porównajcie wersję Jacka Nicholsona z wersją Jareda Leto, wersję Heatha Ledgera z wersją Cesara Romero czy Marka Hamilla – na dobrą sprawę więcej tu różnic niż punktów wspólnych. Na dodatek ich głównym spoiwem jest coś poza samym Jokerem, czyli Batman. Taka migotliwość, nieskończona adaptowalność jest jednak fundamentem jego ikonicznego statusu. Zabójczy klaun nie stoi w miejscu, tylko zmienia się z biegiem czasu, ewoluuje. Pokaż mi Jokera, a powiem ci, który mamy rok.
Kiedy postać jest aż tak plastyczna, rodzi się jednak pytanie: gdzie leży granica między Jokerem a czymś zaledwie jokeropodobnym? W swoim filmie Todd Phillips naciąga strunę do – wydawałoby się – granic możliwości. Joker to zazwyczaj enigma: nie wiemy, kim jest ani skąd się wziął (a jeśli nawet wiemy, to zawsze z marginesem wątpliwości). Joker tymczasem wyjaśnia niemalże wszystko. Co więcej, daje nam Jokera bez – wydawałoby się kluczowego – Batmana. Zabierz klaunowi tajemnicę, zabierz mu Człowieka Nietoperza – i co zostanie?
Według Phillipsa zostanie niejaki Arthur Fleck (Joaquin Phoenix), niespełniony komik zmagający się z problemami psychicznymi, biedujący i mieszkający z chorowitą matką. Facet żyje na diecie z antydepresantów, żali się terapeutce, że „ma same negatywne myśli” i powoli traci kontakt z rzeczywistością. Miasto Gotham tymczasem kipi: narastają napięcia między bogatymi a biednymi, strajk śmieciarzy zamienia ulice w rynsztok, przestępczość rośnie, a zbawiciela w kostiumie nietoperza brak, bo Bruce Wayne ma dopiero kilka lat. Szaleństwo wisi w powietrzu i tylko czekać, aż ktoś nawdycha się za dużo.
Joker służy tu więc za papierek lakmusowy nastrojów społecznych. Akcja filmu toczy się w jakimś komiksowym bezczasie, ale to komiksowy bezczas pozujący na realizm: odpowiednio gruboziarnisty i surowy. Buzujące Gotham przypomina oczywiście Nowy Jork lat 80., ale wciąż – raczej ten filmowy. Fleck przywołuje przecież ducha granych przez Roberta De Niro nowojorskich frustratów z klasycznych filmów Martina Scorsesego – Taksówkarza (1976) i Króla komedii (1982). Phillips zresztą nie kryje się z tymi inspiracjami, bo telewizyjnego showmana, w którego zapatrzony jest Arthur, gra tu sam De Niro.
Joker wypełnia zatem komiksową sylwetkę bagażem niepokojów rodem z prawdziwego świata, tyleż uniwersalnych, co aktualnych: ekonomicznych, rasowych, genderowych. Z jednej strony pokazuje proces staczania się w mrok przez wyalienowanego ekonomicznie i emocjonalnie pechowca. Z drugiej zaś opisuje społeczeństwo, które produkuje psychopatycznych maniaków i wynosi na piedestał kontrowersyjne figury mające wyrazić gniew. Zabójczy żart polega na tym, że ofiara, ikona i kat takiej zbiorowości to nieraz jedna i ta sama postać.
„Uspołecznianie” komiksowych postaci to jednak miecz obosieczny, bo czasem na jaw wychodzą niewygodne prawdy i zabawka się psuje. Batman opisany językiem polityki i socjologii okazuje się przecież pomysłem bardzo konserwatywnym. Oto pewien milioner postanawia wyleczyć społeczeństwo, bijąc po głowach ludzi, którzy wypadli przez szpary systemu. Oto „prawdziwy Amerykanin”, który bierze sprawy we własne ręce, by zwalczać przemoc przemocą. Oto arystokrata kapitalizmu, dziecko „starych pieniędzy” i starego porządku, symbol i narzędzie zabetonowanego systemu. Jokerowi przypada w takim układzie rola błazna, trybuna ludowego, anarchisty. Diabła, który „złego pragnąc, dobro czyni”. Stąd też pewnie niesłabnąca popularność postaci, stąd jej zwodniczy urok. Bo ów Joker jest – paradoksalnie – wentylem bezpieczeństwa w narzucanym przez Batmana konserwatywnym ładzie.
Phillips oczywiście wie, że dyryguje tu symbolami i regularnie puszcza do nas oko. Zwróćcie uwagę, że mamy w Jokerze długą sekwencję rozegraną w kinie, gdzie elity Gotham oglądają Dzisiejsze czasy (1936) Charliego Chaplina. Reżyser odwołuje się do faktu, że Batmana zwyczajowo kojarzymy z inną ikoną niemego kina: Zorro. Czyżby chciał przypisać Jokerowi analogiczny symbol, Chaplinowskiego trampa? W Dzisiejszych czasach wycieńczony pracą w fabryce proletariusz trafia do szpitala psychiatrycznego, a po wyjściu prowokuje uliczną demonstrację. Zupełnie jak Fleck – chory psychicznie facet z nizin, który staje się symbolem upadku Gotham i trafia na transparenty ulicznej rewolucji. Tyle że Chaplinowski tramp jest bohaterem pozytywnym, a Joker to jednak pełną gębą czarny charakter. Stąd już krok do „promocji przemocy” i „złego wpływu”, o jakie oskarżany jest tu i tam film Phillipsa. Czy słusznie?
Faktycznie, charyzma Jokera jest ambiwalentna. No bo o czym to świadczy, że kiedy oglądamy Mrocznego rycerza (2008) Christophera Nolana, właśnie Ledgerowski Joker wyrasta na największą atrakcję filmu? Czy jest jakiś związek między sympatią do anarchicznych tricksterów, którzy przejmują medialny dyskurs, kontestując zasady dobrego smaku, etykiety czy (nawet) prawa, a politycznymi zwrotami akcji ostatnich lat? Innymi słowy, czy Joker to nie tyle tramp, ile może… Trump?
Wątpliwości wobec Jokera biorą się właśnie z podobnych pytań. Z obawy, gdzie leży granica między empatią a stemplem aprobaty. Phillips zresztą nie pomaga, jątrzy, bo regularnie ustawia Arthura – nie dość, że mężczyznę, to jeszcze białego – na linii konfliktu z czarnoskórymi i kobietami. Zupełnie jakby przyklaskiwał internetowym trollom, szowinistycznym „incelom” czy innym trumpistom-korwinistom przekonanym, że prześladują ich przedstawiciele mniejszości i płci przeciwnej.
Wciąż nie czyni to jednak Jokera bardziej kontrowersyjnym filmem niż – dajmy na to – Taksówkarz. Bo choć reżyser flirtuje z Jokerem, nie daje mu się porwać. Tak, przemiana Flecka pokazana jest skrupulatnie, krok po kroku, w dużym zbliżeniu i nie bez cienia współczucia. Ale autor nie ukrywa, że przedstawia nam rzeczywistość z zakrzywionego punktu widzenia: opozycje są tu jaskrawe, świat przesadnie złośliwy, a trajektoria historii przewidywalna, bo tak widzi świat Arthur. Phillipsa wspiera w tym zresztą Phoenix, który nie stara się szczególnie o naszą sympatię, eksponuje do kamery brzydotę i słabości swojego bohatera, nie wdzięczy się.
A kiedy Arthur wreszcie staje się Jokerem, nie dostaje nagle scenariuszowych forów. Nie przypomina więc Jokera-Ledgera, który wydawał się wymykać regułom świata przedstawionego i niemalże kontrolować bieg narracji, trochę jak napastnicy z Funny Games Hanekego. Nawet po przemianie w morderczego klauna, nasz (anty)bohater wciąż balansuje na granicy żenady, desperacji, tragedii. Kiedy zapędza się w fotogenicznym „dżokerowaniu”, Phillips nagle wyjmuje kamerę z jego głowy i pokazuje go z boku, na trzeźwo, w całej absurdalności. Ten Joker nie jest więc ani Szatanem do potępiania, ani idolem do oklaskiwania. Jest raczej człowiekiem w masce, do zrozumienia. I to jakiś nowy rys postaci obecnej w mediach od – bagatela – niemal 80 lat. Jakimś cudem zamiast starego szlagieru mamy nowy, świeży cover. Choćby po to warto było ten film nakręcić.
Tym bardziej, że Joker wydaje mi się opowieścią nie tyle o Jokerze, ile o figurze Jokera i jej nieodpartym uroku. O tym, że ikona morderczego klauna to naczynie: gotowe, by wypełnić je koncentratem z osobistych żalów, potrzeb, marzeń. I to intrygujące podejście. Co więcej, ów wydumany metakomentarz do relacji między idolem popkultury a zeitgeistem zostaje tu ubrany w autentycznie zajmującą opowieść.
Okej, można narzekać, że jak na film rzekomo „bezkompromisowy” ciut za dużo tu hollywoodzkich grzechów. Phillips nieco zbyt często stosuje muzyczne trąby jerychońskie, by podbić dramatyzm jakiejś sceny, niepotrzebnie wprowadza scenariuszową symetrię, zbyt chętnie rozjaśnia fabularne niejasności. Do tego Phoenix jest nieco zbyt dobry w grze typu „patrzcie, jak gram”. A wszystko to zebrane razem do kupy jest miejscami ciekawe w takim sensie, w jakim „ciekawe” bywa eufemizmem. „Ciekawe”, czyli mętnawe. Ambiwalentne nie tyle programowo, ile przypadkowo.
Dlatego jeśli ktoś zechce odnaleźć w tym filmie jakieś mroczne podszepty, zapewne je odnajdzie. Ja jednak spodziewałbym się złego wpływu Jokera w zupełnie innych kręgach, niż robią to rozmaici krytycy moraliści. Bo naprawdę przykro będzie, kiedy film odniesie sukces (a wydaje się na to skazany) i zainspiruje zastępy rozmaitych epigonów z Hollywood. A ci, jak to mają w zwyczaju, z pewnością wyciągną z tego sukcesu złe wnioski. Dopiero wówczas możemy spodziewać się wysypu filmów być może szkodliwych, a na pewno złych.