O mierzeniu się z trudnymi prawdami, także na swój własny temat, z Filipem Zawadą – autorem książki Zbyt wiele zim minęło, żeby była wiosna – rozmawia Łukasz Saturczak.
Łukasz Saturczak: W Twojej nowej powieści Zbyt wiele zim minęło, żeby była wiosna tematem jest relacja dziecko–dziadek. Bezimienny narrator-bohater wraca do swojego dzieciństwa, mierzy się tym, co go wtedy spotkało. Po sukcesie Twojej poprzedniej powieści Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek (2019) wiedziałeś, że następna też będzie opowiadała o dorastaniu?
Filip Zawada: Prawdę mówiąc, dopiero kiedy skończę książkę, to wiem, o czym ona opowiada. W trakcie pracy staram się iść dwa kroki za bohaterem, śledząc jego ruchy, i dowiadywać się tego powoli. Może zabrzmi to paradoksalnie, ale sporo się uczę od postaci, które wymyślam. Uczę się od kogoś, kto nie istnieje.
W Twoich książkach uderza mnie to, jak często narrator dziwi się w nich powszechnym prawom i poglądom. Czy to jest tak, że dziecięcy bohater pozwala Ci na to dziwienie się w sposób nieograniczony, w przeciwieństwie do bohatera dojrzałego, osadzonego już w swoich przekonaniach czy poglądach?
W tzw. normalnym życiu panuje przekonanie, że dorosły musi być wszystkiego pewien, bo jeśli nie jest, to jaki z niego dorosły. Dla mnie pewność oznacza skostnienie. Postaci, które się nie dziwią, nie są dla mnie interesujące, bo nie ma z nimi o czym pogadać. Podobnie postrzegam kwestię posiadania przez człowieka określonego charakteru. Jest ona dla mnie bardziej ograniczająca niż ułatwiająca cokolwiek. Wyobraźmy sobie kogoś złośliwego. Jeżeli jest zawsze tylko taki, to w pewnych sytuacjach staje się nienaturalny, bo nawet ktoś złośliwy musi się przecież czasami zmieniać. Jest inny na pogrzebie, inny, tłumacząc się przemocowemu ojcu, i inny, gdy ratuje dziecko zwisające z krawędzi wieżowca. Nie wyobrażam sobie, żeby w każdej z tych sytuacji złośliwiec zachowywał się tak samo. To, co jest za plecami, bardzo często wpływa na nas nawet wtedy, kiedy tego nie widzimy. Dlatego nie ma co się usztywniać wiedzą o sobie samym.
Temat toksycznej relacji dziadek – wnuk jest w polskiej prozie raczej niespotykany. Raczej istnieje figura dziadka jako ostoi spokoju i ciepła – w przeciwieństwie do nierzadko toksycznych rodziców. Nie wydaje Ci się, że właśnie ta relacja dziadkowie – wnuki jest w społeczeństwie zmitologizowana?
Chciałem zdemaskować ten układ, bo bywa on często zamiatany pod wycieraczkę. Zwykle słyszymy: „wiesz, jaki jest dziadek” lub „starszym trzeba wybaczyć więcej”, i prawdę mówiąc, z wieloma takimi wyrozumiałymi zdaniami się zgadzam. Ale są również momenty, w których trzeba powiedzieć stop. Nie da się wytłumaczyć przemocy jako przestarzałego systemu wychowania, nie można uczyć miłości pasem. Wojna, która jest jednym z przeżyć kształtującym postawy życiowe dziadka Szczepana, nie może stać się wymówką dla niszczenia życia wnukom. Usprawiedliwianie życia traumą z przeszłości musi się kiedyś skończyć, ja to kończę w samym sobie właśnie w mojej ostatniej książce. Pisząc, zrozumiałem, że już nie mam siły tego tolerować.
Na Instagramie dostaję sporo wiadomości od nieznanych mi osób, które są ciekawe przeżyć i emocji opisanych w Zbyt wiele zim… Wnioskuję z tego, że to jest realny problem. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu jest pomijany. Być może panuje wciąż przekonanie, że nie wypada o tym mówić i być może dlatego czytelnicy piszą do mnie prywatnie, a nie w otwartym komentarzu na Facebooku. Przed wydaniem powieści bardzo długo zastanawiałem się, czy w ogóle powinienem ją pokazać światu. Wstydziłem się za rzeczy, które opisałem, a których przecież nie zrobiłem. Więc zdaję sobie sprawę z tego, że rozmowa o tym może wiązać się z dużym obciążeniem. Wstyd jest bardzo często reakcją na brak miłości, a to problem, z którym naprawdę trudno się zmierzyć.
Wstydziłeś się? Działał w Tobie wewnętrzny cenzor broniący przed powiedzeniem za dużo?
Tu nie chodzi o cenzora, ale o to, że podczas pisania przeżywam emocje bohaterów, a także o to, że zapewne na odwrót, daję im dużo moich własnych wewnętrznych poruszeń. W trakcie pracy nad każdą książką mierzę się z częścią siebie. Nie zawsze jest to ten fragment, do którego łatwo się przyznać. Podczas tych dwóch lat, w których pisałem Zimy…, byłem zupełnie innym człowiekiem niż teraz, kiedy skończyłem. W czasie notowania miałem w sobie dużo napięcia, częściej niż zwykle się kłóciłem, częściej traciłem nadzieję, ale też badałem granice depresji, której doświadczałem. Badałem to wszystko tak, jak w dowcipie rosyjski saper, który zatyka uszy rękami i stopą bada ziemię przed sobą, czy aby nie została zakopana w niej mina. Dzięki pisaniu jestem w stanie precyzyjniej wyjaśnić sobie świat, ponieważ robię to powoli, zastanawiając się nad każdym słowem. Pośpiech pozbawia mnie ochoty do życia.
Twoja powieść, choć oczywiście przebija przez nią oniryczność wspomnień, jest mocno zakorzeniona w rzeczywistości. Jakie to ma dla Ciebie znaczenie?
Łatwiej jest mi się poruszać bohaterem w wyobraźni, jeżeli wiem, po jakiej ulicy idzie czy w jakim mieszkaniu przebywa. Bardzo często są to realne lokalizacje. Jednak nie opisuję ich i nie przywiązuję się tak bardzo, ponieważ wiele w tym, co piszę, rozgrywa się w sferze emocji i w głowach bohaterów. Przeżycia są dla mnie pierwszoplanowymi aktorami. Kręcę filmy w psychice bohaterów i dlatego one są dla mnie istotniejsze od parku Szczytnickiego czy mostu Grunwaldzkiego. Jednak nie da się ukryć, że moje postaci poruszają się po Wrocławiu i Dolnym Śląsku, czyli tam, gdzie najczęściej bywam. Co ciekawe, czasami komuś opowiadam zupełnie nieświadomie, że tutaj albo tutaj rozegrała się ta scena, chociaż tak naprawdę nigdy jej nie było, bo przecież osoba, o której opowiadam, nie istniała.
Twój bohater żyje w ciągłej konfrontacji z nieżyjącym już dziadkiem Szczepanem: rozpamiętuje chwile, gdy był przez niego poniżany, ale przy tym zdaje sobie sprawę, że wiele z nich dało mu życiowe lekcje. Z jednej strony stara się pozbyć dziadka ze swojego życia, tak jak wyrzuca rzeczy po nim, ale z drugiej – dostrzega w sobie podobieństwa do niego: cechy, których by nie chciał mieć. Czy zauważenie, że jesteśmy podobni do kogoś, kogo nienawidzimy, może działać oczyszczająco?
Niestety nie da się na to pytanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Każdy przeżywa takie stany na swój sposób. Moja książka pokazuje tylko jeden z przykładów przeżywania tego typu doświadczeń. Część osób może uważać bycie życiową świnią jako pewną zaletę, inni poszliby np. po poradę do psychologa, żeby rozwiązać problem, jeszcze inni nie byliby w stanie znieść napięcia psychicznego, które pojawia się po takim rozpoznaniu. W mojej powieści dziadek jest tylko pewną metaforą. Takim „niszczycielem życia” nie musi być nikt z rodziny.
Narrator pracuje jako pielęgniarz, więc – choć ma, jak sam mówi, problem z bliskością – jest jednak blisko ludzi. Niesienie pomocy to dla niego próba budowania relacji z drugim człowiekiem?
Żeby odbudować relacje z drugim człowiekiem, najpierw musi dogadać się z samym sobą. Być może dlatego szuka lustra, w którym mógłby się przejrzeć: i w tym celu zaczyna pracować z osobami chorymi na raka. Myślę, że w nieumiejętny sposób chce wybielić swoje życie, udowodnić światu i sobie, że nie jest „złym człowiekiem”. W pewien sposób mu to wychodzi, jednak gdy zwrócimy uwagę na wyłudzenia, których dopuszcza się w szpitalu, może się nam wydawać, że zachowuje się paskudnie. Ale przecież łatwo jest oceniać, nie znając gruntu, na którym takie zachowania wyrosły. W mniemaniu mojego bohatera wyłudzenie jest pomocą, bo dzięki niemu ludzie trafią do nieba, odkupując swoje winy przez oddawanie kosztowności takiej „biednej” osobie jak on.
Jest coś, za co Ty byłbyś w stanie polubić dziadka Szczepana?
Jest, ale nie powiem tego, bo nie jestem na tyle odważny, żeby się wystawić na publiczny lincz w kraju, w którym można oberwać nawet za to, czego się nie powiedziało. Całą moją odwagę zaprezentowałem w książce i to jest miecz, którego umiem używać najlepiej. Poza tym zdradzę, że każdego dnia Szczepan podoba mi się z innego powodu. I to chyba dobrze, bo racje, które są usztywniane, stają się kruche i bardzo szybko przestają być racjami.
A co byś zrobił, gdybyś spotkał swojego bohatera-narratora? Dawałbyś mu rady, czy po prostu wysłuchał?
Wysłuchał. Zdążyłem się przyzwyczaić do tej roli słuchacza, przysłuchując się jego podszeptom przez dwa lata pisania dzień w dzień.
Filip Zawada – pisarz, poeta, muzyk, reżyser. Były basista zespołu Pustki, autor m.in. muzyki do filmu Bodo Koxa Dziewczyna z szafy i spektaklu Pawła Palcata Wojna nie ma w sobie nic z kobiety. W 2020 r. finalista w konkursie Nagrody Literackiej Nike za książkę Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek.