Axel Munthe najbardziej lubił konwalie. Z kolorów – włoski błękit. Z jedzenia – jabłecznik, dżem borówkowy i wino, które miał za napój bogów.
Na zdjęciu widać mężczyznę w średnim wieku. Ma na sobie kurtkę, ciepłe spodnie i kaszkiet, więc pewnie jest wczesna włoska wiosna, choć może być i jesień. Mężczyzna siedzi na ławce, oparty plecami o mur. Oczy ma zamknięte, a twarz wystawił do słońca. Naturalne światło rozjaśnia mu policzki i rzuca czarny cień głowy na białą płaszczyznę z tyłu. Inne światło zdaje się wypływać z wnętrza fotografii i obejmować także psy otaczające człowieka. Jest ich pięć, większych i mniejszych: dwa weszły mu pod pachy, trzeci klei się do ramienia, czwarty leży u stóp, a piąty patrzy łagodnie w obiektyw ze słonecznej plamy obok ławki. Cała ta ludzko-psia grupa emanuje świetlistą harmonią, która kojarzy się ze świętością. Panuje w niej posthumanistyczna równość – mężczyzna bynajmniej nie jest tu postacią centralną, już prędzej ten wielki, spokojny pies w kręgu światła, od którego powinnam była rozpocząć. To w pobliżu niego – przy nim – grzeją się inne psy, a wśród nich mężczyzna w kaszkiecie. Poniekąd też pies. Bo skoro uczłowiecza się zwierzęta, to czemu nie „upsić” człowieka? Poznajcie się – to Axel Munthe. Ktoś zrobił mu to zdjęcie na Capri pod koniec XIX w.
Orgia, orgia i po orgii
Położona w Zatoce Neapolitańskiej wyspa kojarzy się przede wszystkim z orgiami cesarza Tyberiusza, który w 26 r. naszej ery przeniósł się tu z Rzymu i na odległość zarządzał cesarstwem, aż w końcu, pochłonięty rozpustą, całkiem stracił serce dla imperium. Na Capri miał 12 willi, harem seksualnych niewolników i niewolnic, a także okazałą kolekcję pornograficznych ksiąg, rzeźb i obrazów, którą stale powiększał. Cesarz tarzał się w bezeceństwach zarówno jako widz, jak i uczestnik, bez skrupułów gwałcił kobiety oraz mężczyzn, wykorzystywał też nieletnich – według niektórych relacji nawet niemowlęta – i niejedna osoba odebrała sobie przez niego życie. Nikły posmak tej atmosfery można odnaleźć na płótnie Henryka Siemiradzkiego Orgia na Capri, gdzie oprócz korowodu bachantów widać dwa nagie trupy.
Ruiny głównej willi Tyberiusza – Villa Jovis – zachowały się do dzisiaj, choć Bogiem a prawdą nie ma tam nic ciekawego, a i sama rozpusta wydaje się przereklamowana. Dwa tysiące lat po cesarzu przesyt wychodzi nam uszami wraz z poczuciem, że wszystko już było – jako ludzkość wszędzie byliśmy, wszystkiego spróbowaliśmy, obaliliśmy wszystkie tabu. Zalewa nas nadmiar dóbr i bodźców, które łykamy w pośpiechu i natychmiast zwracamy w formie zaburzeń psychicznych, żeby za chwilę wchłonąć jeszcze więcej. Pragnienie wolności zmieniło się w przymus zaliczania nowych wrażeń, transgresja połączona z lansem – w pluszowe kajdanki podszyte nudą. Widać wyraźnie, że nie tędy droga. Dlatego drogi szukałabym gdzie indziej: nie w Villa Jovis, ale w Villa San Michele – u Axela Munthego.
Demoniczny doktor i ptaki
Urodził się w 1857 r. w Szwecji. W Uppsali, Montpellier i Paryżu studiował medycynę, filozofię oraz ginekologię, z której obronił doktorat; uczył się też u nawiedzonego Charcota, który w czasie publicznych pokazów wywoływał u kobiet ataki „histerii” i z którym Munthe w końcu zerwał.
Na Capri trafił w czasie podróży do Włoch w 1875 r. – to wtedy odkrył dla siebie położoną w górach wieś Anacapri, a w niej ruiny kaplicy San Michele. Zapragnął tam zamieszkać i swego marzenia nie porzucił. Po kilku latach ofiarnej praktyki podczas epidemii tyfusu i cholery w południowych Włoszech przeprowadził się na wyspę, kupił dom wraz ze zrujnowaną kaplicą i zaczął wcielać swój ideał w życie. Projekt Villa San Michele stworzył sam i wiele prac budowlanych również wykonywał własnoręcznie – przez kolejne lata.
W 1892 r. zaczęła się jego znajomość ze szwedzką rodziną królewską, zwłaszcza z żoną Gustawa V, królową Wiktorią Badeńską. Jako nadworny lekarz Munthe przekonał nieszczęśliwą monarchinię do corocznych pobytów na Capri. Jednego roku na tych włoskich wakacjach królowej towarzyszyła synowa, rosyjska księżniczka Maria Pawłowna Romanowa, która wpływ lekarza na teściową uznała za demoniczny, a jego samego oskarżyła po latach o napaść seksualną. Miejscowi uważali, że Munthe miał z Wiktorią romans, jednak mimo to w 1942 r. osiadł na szwedzkim dworze jako oficjalny gość Gustawa V, tam przetrwał wojnę i wyzionął ducha krótko po dziewięćdziesiątce. Jego prochy rozsypano nad Morzem Północnym.
Axel Munthe był dwukrotnie żonaty i miał dzieci, ale w jego sypialni w Villa San Michele stoją posągi nagich mężczyzn z przyrodzeniem na wysokości wzroku. Starożytne artefakty zdobiące willę i ogród wynajdywał sam, kierując się tyleż smakiem kolekcjonera, co niejasnymi kryteriami natury osobistej, więc specjaliści jego zbiorów nie cenią. W czasie pierwszej wojny światowej pracował społecznie dla brytyjskiego Czerwonego Krzyża. W pracy skłaniał się ku medycynie alternatywnej i opowiadał się za prawem do eutanazji. Wierzył w Boga, lecz wątpił w nieśmiertelność. W swojej kaplicy muzykował i medytował. Lubił śpiewać pieśni Schuberta i uważał, że Zachód stracił busolę. Sporo pisał, ale znany jest przede wszystkim z Księgi z San Michele – autobiograficznej książki życia, wydanej po raz pierwszy w 1929 r. i przełożonej na ponad 50 języków (na polski już w roku 1933).
W Księdze wiele uwagi poświęca Munthe zwierzętom, zawsze broniąc ich przed ludźmi. „Żeby leczyć psy – pisał – trzeba je kochać, ale też rozumieć – tak samo jak w przypadku ludzi, z tą jednak różnicą, że łatwiej zrozumieć psa niż człowieka, i łatwiej go pokochać. […] Inteligencja psów jest przysłowiowa, ale istnieje wielka różnica stopnia, widoczna już u szczeniąt, gdy tylko otworzą oczy. Zdarzają się nawet głupie psy, jednak ich odsetek jest o wiele mniejszy niż u ludzi. […] Wszystkie one są reprezentantami najbardziej godnego miłości i najdoskonalszego w sensie moralnym tworu Boga”.
Najwięcej zrobił dla migrujących ptaków: gołębi, drozdów, turkawek, kulików, przepiórek, wilg, skowronków, słowików, jaskółek i rudzików, które każdej wiosny tysiącami zlatują się na Capri. Wyczerpanych wędrówką ptasich migrantów czekała na wyspie udręka i okrutna śmierć – na klifach Monte Barbarossa, zaraz nad Villa San Michele, miejscowi łapali ich w sieci i albo wysyłali drobne ptasie ciałka do restauracji w Paryżu, albo oślepiali, zamieniając w oszalały wabik dla kolejnych ofiar. Wstrząśnięty kaźnią, jaka odbywała się pod jego nosem, Munthe interweniował u władz, a kiedy to nie pomogło, wyszkolił psy, żeby szczekały w nocy, a sam płoszył ptaki kanonadą. Po latach tej szlachetnej partyzantki dzięki pomocy królowej Wiktorii udało mu się odkupić Monte Barbarossa od pewnego rzeźnika i zmienić ptasią golgotę w rezerwat. I choć Munthe z pewnością nie był ideałem, to jednak nie sposób zarzucić mu pięknoduchostwa – zyski z działalności rezerwatu przekazał ubogim mieszkańcom wyspy, wiedząc, że polowanie na ptaki było dla nich głównym źródłem utrzymania. To dzięki niemu dzisiaj na Monte Barbarossa działa Capri Bird Observatory – pod opieką Szwedów, tak jak cała Villa San Michele.
Sen, brat śmierci
Posiadłość Munthego – jego dom i ogród na urwistej skale – jest dziełem sztuki i obrazem duszy. Wyraża zarówno niepokój, jak i pragnienie harmonii. Roztacza się stąd zapierający dech widok na Półwysep Sorrentyński i Wezuwiusza, ale przede wszystkim na błękitny przestwór nieba i morza – to między tymi żywiołami zawieszone jest domostwo. Rzecz dziwna, utrzymana w duchu romantycznego symbolizmu Villa San Michele ani przez chwilę nie wydaje się pusta, mimo że nikt w niej nie mieszka – czy to za sprawą szeleszczącego wiatru, który zdaje się zdradzać, jak w Księdze Rodzaju, skrytą obecność stworzyciela, czy może dzięki żyjącym własnym życiem dziełom sztuki antycznej. Jest ich na małej przestrzeni ponad tysiąc, ale najsilniej oddziałują oczywiście rzeźby, rozstawione w przemyślany sposób w domu i w ogrodzie – wśród drzew, krzewów i kwiatów.
Munthe najbardziej lubił konwalie. Z kolorów – włoski błękit. Z jedzenia – jabłecznik, dżem borówkowy i wino, które miał za napój bogów. Marzył o śmierci bez bólu, a w swoim ogrodzie zaraz przy wejściu umieścił efektowną rzeźbę – głowę Hypnosa, boga snu i zapomnienia. Trochę dalej, w miejscu, gdzie kończy się grunt pod nogami, a urwisko jest najbardziej strome, wpada się na potężny zad kamiennego sfinksa, zwróconego głową w stronę morza. Twarzy stwora nie da się zobaczyć i ta niemożność męczy, jednak gospodarz tak to urządził, że w oczy sfinksa mógłby zajrzeć tylko ktoś, kto skoczyłby ze skały. Wtedy ujrzałby ją na ułamek sekundy – zagadkę sfinksa, tajemnicę śmierci. W 1885 r. Munthe zanotował wziętą od Gregoroviusa myśl, że Capri przypomina „śpiącego sfinksa albo starożytny sarkofag”. Być może ta myśl pozwala lepiej go zrozumieć – zamieszkał na Capri jak w sarkofagu, by czekać w nim na kres swoich dni, a przed oczami ustawił sobie sfinksa: zagadkę i pokusę śmierci. Czy to o niej myślał wtedy na ławce, grzejąc się w słońcu z innymi psami?