Mój niesłabnący entuzjazm dla Raymonda Peyneta i jego Zakochanych (Les Amoureux) datuje się już na ponad cztery dekady. Wszystko zaczęło się od niedużego, wydanego w roku 1958 przez WAG, oprawnego w bordowe płótno albumiku, jaki moi rodzice dostali od przyjaciół z okazji zaręczyn. Po latach odkryłem, że oryginalnie miał on jeszcze turkusową obwolutę z wysztancowanym na środku okładki okienkiem w kształcie serduszka.
Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż książeczka ta była dla mnie w dzieciństwie właśnie swoistym okienkiem, przez które mogłem podziwiać, delikatnie zabarwiony nutką erotyczną, świat miłosnych perypetii. Mimo iż chodziłem wtedy jeszcze w krótkich spodenkach, marzyłem już o namiętnych pocałunkach. Wyglądający spod haleczki tyłeczek, cycuszki jak jabłuszka, nóżka i pończoszka nie trafiały się wprawdzie na co drugiej stronie, lecz jeśli już, to tak ślicznie narysowane, że wzbudzały mój niepohamowany zachwyt. Było to doświadczenie nie tylko niezwykle przyjemne, ale i kształtujące wrażliwość, absolutnie esencjonalne dla mojej wizji miłości i zmysłowości.
Błyszczącą niczym samotna różowa gwiazda na firmamencie powojennej polskiej erotyki Maję Berezowską poznałem nieco później. Z wielu względów darzę ją szczególnym kultem. Pochwała zmysłowej rozkoszy w rzeczywistości realnego socjalizmu nie była bynajmniej czymś prostym ani oczywistym, tymczasem jej prace wibrują wprost zachłanną radością życia, a spuchnięte od pocałunków usta i giętkie palce zaludniających je postaci wciąż potrafią obudzić arcygrzeszne myśli. Peynet jednak był pierwszy i nie tylko dlatego najważniejszy. Na jego rysunkach, nawet tych osadzonych w zimowej scenerii, zawsze panuje wiosna – uniwersalna pora kwitnącego serca. Jest w nich rodzaj błogiej serdeczności, beztroski wdzięk, sentymentalizm w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Bohaterowie rysunków Peyneta to para wiecznych zakochanych – poeta i jego rozkoszna muza, oboje zabawni i wzruszający, lecz nigdy śmieszni czy tragiczni. On w staroświeckim meloniku i garniturku, ona w rozkloszowanej spódnicy, nosząca włosy zebrane w koński ogon albo obcięta na chłopczycę. Na przestrzeni dekad zmieniają się bardzo nieznacznie – paryżanka zaczyna czesać się w kok, wskakuje w mini i botki do połowy uda – lecz to tylko garderoba transformuje z duchem czasu, ich relacja pozostaje niezmienna. Jest to uniwersalna opowieść o miłości czułej i tkliwej, wiernej, spełnionej, zachwyconej sobą i zachwycającej wciąż na nowo. Tadeusz Pomianowski we wstępie do wydania polskiego bardzo ładnie eksponuje ten aspekt i siłę tych pozornie tylko błahych rysunków. Używa też określenia „cykl żartobliwych erotyków” – bardzo mi się ten związek frazeologiczny podoba. Zwracam nań uwagę, gdyż to właśnie niuanse są tu istotne: żartobliwy to nie to samo co śmieszny czy humorystyczny. Te „żartobliwe erotyki” są absolutnie urocze, to wdzięk w postaci czystej, co bynajmniej nie pozbawia ich pikanterii. Mimo iż w kategoriach współczesnych należałoby uznać je za absolutnie niewinne, bez wahania poleciłbym je jako preludium do igraszek w buduarze. Nawet dziś wieczór.
Zakochani Peyneta zrobili zawrotną międzynarodową karierę. We Francji pozostają walentynkowym hitem. Albumiki z ich przygodami publikowano na całym świecie, angielskie wydania rekomendował między innymi wspaniały Ronald Searle. Tuzin lalek przedstawiających parę bohaterów w roku 1957 ofiarowano jako oficjalny dyplomatyczny prezent księżniczce Annie (tej, co to później spadła z konia). W latach 60. Peynet nawiązał współpracę z porcelanowym gigantem – firmą Rosenthal, w wyniku czego powstały dziesiątki talerzyków, wazoników i innych bibelotów ozdobionych jego rysunkami. Poeta i jego ukochana doczekali się złotej biżuterii, swoich portretów na rżniętych kryształowych kieliszkach do koniaku, okolicznościowego szampana, dwóch muzeów we Francji (Antibes i Brassac-les-Mines) oraz dwóch w Japonii (Karuizawa i Sakuto). To ostatnie nie dziwi mnie szczególnie – Japończycy nie przegapiają takich rarytasów i mimo lokalnej nadprodukcji spod znaku kawaii przygarnęli przecież tak Muminki, jak i Kiwaczka. W Warszawie, na Żoliborzu, w lodziarni Ulica Baśniowa zobaczyć można murale przedstawiające Zakochanych. Odnoszę wrażenie, że pracujące tam dziewczęta nie słyszały nigdy o Peynecie ani jego bohaterach – nic dziwnego, są przecież bardzo młode i nie w głowie im zakurzone książeczki. Tak czy siak, Zakochani pasują tam idealnie, a ja nie tracę nadziei, że któregoś dnia moją porcję mrożonej lukrecji poda mi urocza trzpiotka z aksamitką na łabędziej szyi i czereśniami założonymi za uszy zamiast kolczyków.
Peynet miał ten komfort, że mógł poświęcić swoim bohaterom moc czasu i uwagi. Sukces odniósł już na początku lat 50., a swoim życiem obejmuje niemal cały wiek XX – urodzony w 1908 r., zmarł w 1999. Jako rysownik debiutował w wydawanym we Francji angielskim magazynie „Boulevardier” w roku 1930, współpracował z takimi tytułami, jak „Le Rire”, „France Dimanche”, „Ici Paris”. Jedne z pierwszych przedruków miał, notabene, w Polsce jeszcze w latach 30. Życie spędził w Paryżu i w swoim château na południu Francji, w okolicach Nicei. Zawsze z tą samą kobietą u boku – uznawaną za pierwowzór jego bohaterki – Mme Denise Damour. W miarę upływu lat kreska Peyneta nieco się zmieniła, przybyło detali – co widać wyraźnie już na rysunkach z lat 70., a szczególnie na kolorowych litografiach. Osobiście najbardziej przywiązany jestem do jego wczesnych prac. Ujmuje mnie ich prostota.
Zakochanych często przywołuje się jako inspirację dla powstania słynnej piosenki Georges’a Brassensa Les amoureux des bancs publics. Dla mnie osobiście ważniejsza jest informacja, że Peynet zaczął rysować ich w roku 1942. Mam w swoim księgozbiorze piękny egzemplarz Księżny de Cleves ze wstępem Jeana Cocteau wydany w Londynie rok później. Fascynuje mnie to, jak w okresach największego upodlenia ludzkości miłość potrafi przebić się przez mrok. Jestem wprawdzie sceptykiem i mam duży dystans do tak zwanej wiary w człowieka, ale wierzę w kochanie. Zawdzięczam to między innymi tej czarującej, podzielonej na tysiące odsłon lirycznej opowieści, jaką przez prawie całe swoje długie życie snuł Raymond Peynet.
Chyba na drugim czy trzecim roku studiów pożyczyłem Zakochanych starszej ode mnie koleżance, asystentce w pracowni malarskiej. Zwróciła mi ich po kilku dniach i pogardliwie odymając usteczka, rzuciła jakiś sarkastyczny komentarz na temat naiwności autora. Wtedy poczułem się dotknięty, dziś wiem, że podobna naiwność wymaga nie tylko głębokiej pogody ducha, ale też ogromnej dyscypliny i jest przez to tak rzadka, że w moim odczuciu bezcenna.
Rysowanie poezji
Raymond Peynet kilka razy gościł na łamach dawnego „Przekroju”. Publikując cykl rysunków Miłość w różnych odmianach przez Peyneta, redakcja pisała: „Poezję można także uprawiać przy pomocy tuszu, piórka, pędzelka i farb. Robimy to w ten sposób, że układamy wszystkie wymienione przedmioty na stole, rozkładamy papier i wzywamy pana Raymonda Peyneta. Pan Peynet przychodzi, siada i zaczyna rysować poezję”.