Kiedyś to było prostsze. Gdy słyszałem, że uwielbiany przeze mnie artysta szykuje nową płytę, zacierałem ręce i liczyłem, że przy tej okazji przyjedzie do Polski. Sytuacja się jednak skomplikowała. Weźmy wielkiego Gila Scotta-Herona. Autor genialnego Winter in America nie żyje od niemal dekady, a właśnie ukazuje się jego kolejny album. I bynajmniej nie jest to wyciągnięty spod ziemi zbiór nieznanych wcześniej utworów.
We’re New Again to reinterpretacja I’m New Here – ostatniego albumu afroamerykańskiego poety i muzycznego giganta – której podjął się chicagowski perkusista Makaya McCraven. Nie był zresztą pierwszy. Już rok po ukazaniu się wspomnianego albumu Scotta-Herona wytwórnia XL wydała We’re New Here – zbiór tych samych utworów przekomponowanych przez Jamiego XX. Strasznie to wszystko skomplikowane, więc w ramach ułatwienia będę te wydawnictwa tytułował zgodnie z chronologią: „1”, „2” i „3”. Tym bardziej, że XL mogła jeszcze nie powiedzieć ostatniego słowa.
Genezę powstania „2” i „3” można rozpatrywać na wielu poziomach. Zacznę od truizmów: jasne jest, że dzieła sztuki nabierają z czasem nowych znaczeń i żyją własnym życiem niezależnie od intencji twórców. Scott-Heron jako twórca popularnej i powtarzanej w najróżniejszych kontekstach frazy: „resolution will not be televised” wiedział o tym jak mało kto. Idąc dalej, jako artysta zanurzony w jazzowej i bluesowej tradycji, był też przecież świadomy tego, że sięganie po tradycyjne melodie i dzieła klasyków może być czytane jako wyraz największego szacunku. Tyle że w przypadku „2” i „3” chodzi o coś więcej. McCraven i Jamie XX reinterpretują nie kompozycje, a nagrania Scotta-Herona. W tym sensie ich albumy są pewnego rodzaju hybrydami, sytuując się gdzieś pomiędzy Shades of Blue Madliba czy Konfusion Skalpela a– powiedzmy – Litaniami Stańki.
Najwyraźniejsza różnica, jaką widzę pomiędzy „2” i „3”, polega na tym, że Jamie XX – tak jak Madlib czy Stańko – próbował z otrzymanych nagrań zrobić coś nowego. McCraven natomiast próbuje zrobić z nich… coś starego. Wydane rok przed śmiercią Scotta-Herona „1” nie jest zanurzoną w tradycji spowiedzią wielkiego mistrza jazzu, funku i soulu. Nie, artysta wrócił nim po kilkunastu latach milczenia za namową szefa wytwórni XL i producenta Richarda Russella, by nagrać album śmiało flirtujący z trip hopem i popularnym wówczas post dubstepem. Miałem zresztą wrażenie, że do tej wolty odnosił się poniekąd tytuł tamtej płyty – I’m New Here. Prekursor rapu świetnie odnajdował się w bicie Me and the Devil, ale brudne, metaliczne brzmienie tego utworu było rzeczywiście czymś świeżym w kontekście jego twórczości. I tak jak młody brytyjski producent poszedł w swojej reinterpretacji za ciosem i pchnął te kompozycje jeszcze dalej w kierunku muzyki elektronicznej i klubowej, McCraven wrzucił wsteczny bieg. Tym, co zniknęło na „3”, jest bowiem ten tytułowy pierwiastek nowości, zmiany. Perkusista osadza jego głos w jazzowych aranżacjach bliskich kultowym nagraniom z Brianem Jacksonem. I oczywiście w większości wypadków to brzmi dobrze, bo Scott-Heron wyrasta z tej muzyki, jest częścią tej tradycji jak trąbka Milesa Davisa i wersy Hughesa. Tylko czy naprawdę o to w tym wszystkim chodzi?
Bo słucham tej płyty i przypomina mi się słynny pozew, którym w latach 80. wydawcy straszyli Neila Younga za „nagrywanie płyt niebędących w stylu Neila Younga”. Czy właśnie nie spełnia się ich marzenie, by jakiś inny McCraven przerobił Trans na Harvest, Laughing Stock na It’s My Life, a Doo-Bop na Tutu? Nie podejrzewam, by chicagowski perkusista miał inne intencje niż oddanie hołdu wielkiemu artyście. W przypadku wytwórni nie byłbym już tego taki pewien. Kiedy brytyjskie XL wydawało „2”, na Wyspach wciąż trwało szaleństwo wokół debiutu The xx. Dlaczego więc miałbym nie podejrzewać, że obecny zwrot ku jazzowi – z wyraźnym podkreślaniem w mediach jego spirytualnej odsłony – nie jest podyktowany popularnością, jaką cieszą się obecnie w Londynie grupy takie, jak Ezra Collective czy The Comet Is Coming? I taki klucz niepokoiłby mnie chyba jeszcze bardziej niż „poprawienie” płyty tak, by wreszcie reprezentowała styl niesfornego artysty.
No dobrze: a jaka jest sama płyta McCravena? Naprawdę niezła. To znaczy, udało się zrekonstruować Gila Scotta-Herona tak, by brzmiał jak klasyczny Gil Scott-Heron (tylko trochę gorzej).