Urlop na balkonie, czyli wakacje domatora Urlop na balkonie, czyli wakacje domatora
i
„Balkon”, 1868-1869 r., Édouard Manet; źródło: Musée d'Orsay (domena publiczna)
Opowieści

Urlop na balkonie, czyli wakacje domatora

Katarzyna Rodacka
Czyta się 10 minut

Czy myśl o planowaniu wakacji, pakowaniu, dwóch tygodniach spędzonych na walizkach i udziale w wycieczkach fakultatywnych powoduje, że nawet nie chce ci się wyciągać z szafy walizki i zaczynasz kalkulować, ile rzeczy ominie cię podczas nieobecności w twoich własnych czterech kątach?

Jeśli tak, to być może naszedł czas na tzw. staycation, czyli urlop w miejscu zamieszkania z uwzględnieniem lokalnych atrakcji, podczas którego każdy dzień kończy się noclegiem we własnej sypialni. Brzmi jak wakacje, o których zawsze marzyłeś? Jeśli tak, to może być najlepsze lato w twoim życiu.

1.

Zazwyczaj wygląda to tak: pod koniec marca palec wskazujący coraz bardziej nerwowo klika w myszkę. Środkowy jeszcze szybciej przewija wyniki w przeglądarce. Promocja w Lufthansie, tanie loty do miast, o których wcześniej nikt nie słyszał, zniżka na wylot w środę. Po zakupie biletów na wakacje można wreszcie stworzyć swoją ulubioną listę do odhaczania zatytułowaną „do załatwienia przed wyjazdem”: pożyczyć namiot (pogadać z bratem), wyprać śpiwór, kupić bilety na lotnisko (lot jest z Wiednia), kupić mapy, skompletować apteczkę, zarezerwować pierwszy nocleg po przylocie (kolejne załatwi się na miejscu), sprawdzić szczepienia, kupić przewodnik, zrobić wstępny plan podróży, dokupić kartę do aparatu, co z psem (rodzice?).

Kilka dni przed końcem czerwca wszystkie punkty są wykreślone. W końcu nadchodzi ostatni dzień w pracy przed wylotem. Zaczynam wakacje. Tego samego dnia drzwi od swojego biura zamyka Sebastian, Piotrek, Agnieszka, Ola i Kasia. Łączy nas rozpoczynający się właśnie urlop. Kiedy ja wyjeżdżam, pozostali przygotowują się do wakacji na własnej kanapie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

2.

Sebastian wstaje najwcześniej. Pobudka o 6., żeby zdążyć na poranny obchód Kazimierza, zanim miasto wstanie i ci, którzy dzisiaj urlopu nie mają, zaczną nerwowo przebiegać przez skrzyżowania i wbiegać w ostatniej chwili do tramwaju. Na ulicach starej żydowskiej dzielnicy jeszcze nikogo nie ma, jest za wcześnie na jakikolwiek ruch. Kamienice rzucają na chodniki przyjemny cień.

Gdy Sebastian powoli kroczy przez ulice Kazimierza, ja biegnę. Na pociąg. Na lotnisko. Stoję w kolejce do check-inu, naokoło pełno ludzi. Tłok, komunikaty, ruchome schody, drogerie, duty free, saloniki prasowe, fast foody. Chciałabym się zdrzemnąć, ale światło jarzeniówek przebija się przez zamknięte powieki. Nad ulicami Krakowa w tym czasie pojawia się słońce. Sebastian zakłada okulary przeciwsłoneczne i skręca w stronę uśpionego parku. Jeszcze trochę pospaceruje, a potem podejdzie do którejś z kawiarni na śniadanie. Jest pierwszym gościem, za barem powoli rozgrzewa się ekspres do kawy. Kelner, zanim przyjmie zamówienie, ziewa ukradkiem, z kieszeni wypada mu długopis. Ziewaniem zaraził się siedzący na progu kot. Gdy otwiera paszczę, widać, że nie ma jednego zęba.

Mój samolot właśnie startuje. Personel wskazuje wyjścia ewakuacyjne. Wirniki włączone. Szum silników. Lecimy. Prędkość zaraz osiągnie 800 km na godzinę. Trasę lotu można śledzić na ekranie, „proszę państwa, za chwilę wejdziemy w pas turbulencji”, stewardessy przygotowują zimne napoje.

Sebastian w tym czasie porzuca pusty talerzyk po tostach francuskich i idzie do oddalonej o dwie przecznice kawiarni. Tam czeka jego narzeczona Ania. To czas na lekturę przy kawie i obserwację ulicy. Dziewczyna na rowerze nie sygnalizuje skrętu, facet w sztruksowej marynarce trzy razy wchodzi i wychodzi ze sklepu, chyba za każdym razem czegoś zapomina, chłopak na hulajnodze nagle się zatrzymuje i szuka nerwowo czegoś po kieszeniach, obcokrajowcy siadają na chodniku i robią zdjęcie kawałka kostki brukowej. Jeszcze nigdy w mieście nie działo się tak wiele w tak krótkim czasie. Na obiad wracają do domu. Sebastian kocha gotować, z okazji urlopu kupił nowy garnek, który chce wypróbować.

Mniej więcej w tym samym czasie mój samolot podchodzi do lądowania. Czekam, aż będzie można wyjść, przepycham się do wyjścia. Czekam na bagaże, wyglądam ich, przeciskam się między podobnymi sobie, żeby je odebrać. Czekam na taksówkę do hoteliku, wpycham do jej bagażnika plecak. Czekam w korku, kierowca wpycha się na prawy pas. Recepcja. Płacę. Jest strasznie gorąco.

W Krakowie tego dnia, jak na polski lipiec przystało, lekkie zachmurzenie. Po obiedzie zmywa Ania, a potem jest czas na drugi spacer. W planach mają dzisiaj wystawę, a potem będzie jeszcze chwila na domowe hobby lub sprzątanie. To ostatnie para planuje bardzo skrupulatnie i z zaangażowaniem – oboje uwielbiają utrzymywać swój dom w porządku. Jeśli chodzi o hobby, Sebastian jest nerdem – czyta komiksy, gra w gry video. Po strzeleniu kilku bramek w FIFIE i dokończeniu historii o przygodach Kajko i Kokosza przenoszą stół na balkon. Ania kroi w drobne słupki ogórki, Sebastian sparza wrzątkiem pomidory, a potem wykrawa twarde łukowate części. Po kolacji jest jeszcze czas na film. Niech będzie to Forrest Gump – stare klasyki zawsze dobrze się ogląda, nawet po raz 15.

Chwilę wcześniej Aga z Maćkiem (także na urlopie od dzisiaj) wrócili właśnie do domu z pobliskiego lasu, gdzie zbierali patyki na ognisko. Na wieczór zaplanowali biwakowanie. Zabierają z lodówki kiełbaski, ubierają się cieplej, bo noc ma być chłodna, namiot czeka już rozbity, zaraz będą rozpalać ognisko. Wychodzą przez drzwi tarasowe. Mieszkają na parterze w domu wielorodzinnym i mają tam swój własny ogródek z paleniskiem. W sam raz na domowy biwak.

„Balkon”, 1868-1869 r., Édouard Manet; źródło: Musée d’Orsay (domena publiczna)

O 10. wieczór dołączam do głównego nurtu ławicy ludzi przepływających przez ulicę, przy której stoi hotelik. Mknę jak chomik w kołowrotku – byle szybciej, by dotrzeć nie wiadomo dokąd, ale za to z tłumem. Chcę coś zjeść, ale w tej restauracji nie ma klimatyzacji, w tamtej nie ma tego jedzenia, które było w tej wcześniejszej, a w jeszcze innej nie ma w ogóle niczego, ale za to obsługa mówi po angielsku. Chciałabym trzymać się planu podróży, jutro muszę wcześnie wstać, żeby zdążyć na autobus, więc nie mam zbyt wiele czasu na kolację. Przy lodówce z coca-colą stoi dryblas z frędzlami na rękawach. „Mów mi Mario” – zagaduje. Mario jest nocnym wędrowcem po mieście, który na cudze domówki wchodzi krokiem niemalże tak pewnym jak to, że jutrzejszy autobus odjedzie jednak bez nas. Razem z Mario wkraczam w miejski, betonowy chaos miękko jak w masło. Spontaniczność jeszcze nigdy nie była tak prosta jak tutaj, kilka tysięcy kilometrów od domu.

3.

„Na wyjeździe nie ma miejsca na spontaniczność. Jak sobie pojadę, dajmy na to do Szwecji, to mogę robić tylko rzeczy, które są przypisane do kategorii „podróż po Szwecji”. A jak zostanę w domu, to mogę w każdej chwili robić, na co mam ochotę i zadecydować o tym chwilę wcześniej” – mówi Piotrek. W czasie, kiedy wiele osób wyjeżdża na swoje last minute lub low budget wakacje, Piotrek swój urlop postanowił spędzić na bogato w domu. „Wymyśliłem, że sprawdzę, jak to by było, gdybym miał okazję przejść na wcześniejszą emeryturę. Póki co daleko mi do niej, więc podczas urlopu chciałem sobie dać namiastkę dobrobytu i emerytalnej harmonii” – wyjaśnia.

Sporządził plan: śniadanie, w niektóre dni jeszcze przed śniadaniem bieganie, potem medytacja, jakaś lektura, obiad, ćwiczenie śpiewania, gra na perkusji. Nic się jednak nie stanie, jeśli w ostatniej chwili zmieni plany, bo to właśnie dzięki temu, że zostaje w domu, może liczyć na spontaniczne aktywności. Na ten czas zamówił sobie także dietę pudełkową, żeby nie musieć gotować. Piotrek ceni sobie zwykłe codzienne życie w domu. Także podczas wakacji.

Czy istnieje społeczna presja, że na urlop powinno się wyjechać? Aga uważa, że zdecydowanie tak. „Wiesz, gdy po wakacjach mówię, że urlop spędziliśmy w domu lub że zwiedzaliśmy okolice, to ludzie reagują jakoś z politowaniem. Czasem mam wrażenie, że dla niektórych fakt, że ktoś nie spędza wakacji daleko od domu, świadczy o tym, że taka osoba nie ma pieniędzy, że się boi, nie ma pomysłu albo jest niezorganizowana. Symbolem tej presji są magnesy na lodówkę” – patrzy z czułością na swoją kolekcję przeczepioną do słupa pomalowanego farbą magnetyczną: Limanowa, Sanok, Kłodzko, Kudowa-Zdrój. „Nasi goście patrzą na ten słup i pytają: co to za dziwne magnesy?!” – dorzuca.

Aga z Maćkiem to freelancerzy. Ona – artystka wizualna, robi filmy, teledyski, kampanie społeczne, audycje. On – DJ, muzyk, organizator imprez. Codziennie poznają nowych ludzi, są wiecznie w biegu, w którym na krótkich łapkach towarzyszy im Props – buldog francuski. „Cały czas coś się dzieje, więc kiedy myślimy o urlopie, marzymy o tym, żeby w końcu nie działo się nic! Chcemy zostać w domu albo w Krynicy Zdroju wśród stolików pełnych seniorów jeść wuzetkę i siedzieć w ciszy” – dodaje Aga.

Kasia – psycholożka, która co prawda na wakacje wyjeżdża, ale w głębi duszy marzy o dniu, kiedy obudzi się i pomyśli, że w końcu nigdzie nie musi jechać – dodaje, że nie chodzi tu jednak tylko o presję z zewnątrz, ale także z naszego własnego wnętrza: „Głupio nam zostać w domu na wakacje, bo potem będziemy żałować, że nie wykorzystaliśmy dobrze urlopu. A myślę, że gdyby zastanowić się nad naszymi prawdziwymi potrzebami, to być może tak naprawdę więcej osób decydowałoby się na staycation. Wydaje nam się, że czas spędzony w domu nie jest aż tak wartościowy jak aktywne życie poza domem. Człowiek, który nigdzie nie jedzie, wydaje się nudziarzem bez polotu” – mówi Kasia.

No tak. W domu się z reguły siedzi, przy dobrych wiatrach ogląda Netflixa. Kto pamięta o tym, że w domu można szyć, kleić modele, czytać książki, tworzyć rękodzieło, zajmować się ogródkiem, eksperymentować w kuchni, majsterkować czy organizować domowe spa. A w ciągu dnia pozwiedzać muzea we własnym mieście. Po to właśnie urlop bierze co roku Ola z rodziną. „W listopadzie większość muzeów w Krakowie jest darmowych, więc bierzemy wtedy tygodniowy urlop na zwiedzanie. Codziennie jedna atrakcja. Dzięki temu nie wisi nad nami żadna presja. Bo kiedy gdzieś wyjeżdżamy, to chcemy wszystko zobaczyć. A zostając w Krakowie, nie musimy się martwić, najwyżej zobaczymy dane muzeum kiedy indziej. Po takim tygodniu wakacji w mieście jesteśmy bardziej wyluzowani i wypoczęci” – mówi Ola.

4.

Pytanie jednak nie dotyczy jedynie tego, czy wyjeżdżać na urlop, ale także o tego, jak się spakować. Domatorzy przyzwyczajeni do swoich łazienek i kuchni, kiedy już jednak gdzieś jadą, zabierają ze sobą wszystko, by – mimo podróży – czuć się jak w domu. Nie jest to zbyt popularna strategia w dobie minimalizmu, gdy każda nadprogramowa para butów na wycieczce postrzegana jest jako fanaberia. A domator spakuje nie tylko nadprogramowe tenisówki, ale także swoją ulubioną filiżankę ze spodkiem, kołdrę zamiast śpiwora, weźmie ze sobą także kwiatka w doniczce, by ten na pewno nie usechł przez tych parę dni.

„Znam ludzi, którzy z dumą mówią, że są w stanie spakować cały swój dobytek do jednego plecaka. A ja lubię brać ze sobą dużo ubrań i kosmetyków. Byłam kiedyś na plenerze fotograficznym w górach. Przez cały czas byłam obiektem pewnego pasywno-agresywnego zachowania. Sporo osób dawało mi przytyk pół żartem, pół serio pytając, czy ja w tych górach codziennie będę robić makijaż, czy wzięłam suszarkę do włosów i jak udało mi się spakować do tak małego plecaka. Oczekuje się może, że skoro jesteś w stanie spakować swój malutki śpiworek i ultralekką kurtkę do malutkiego plecaka, to jesteś lepiej przystosowana do życia niż ktoś, kto bierze ze sobą wielką kosmetyczkę?” – wyjaśnia Agnieszka.

Domatorzy mówią zatem: wszędzie wypoczniesz, ale w domu najbardziej. We własnej łazience, w domowych kapciach, pod własną kołdrą. Co nie oznacza, że bez przygód i nudno. Jak przyznaje Sebastian, domator z urodzenia, z wyboru i z pasji: „Czas spędzany w domu jest niedoceniany”. Jego słowa rezonują w głowie, kiedy wracam z wakacji. Jak zwykle, bardziej zmęczona niż przed wyjazdem, muszę odpocząć po podróży. Wśród mnóstwa wrażeń znowu nie było czasu na lekturę, znowu nie zobaczyłam wszystkiego, co chciałam, nie wyspałam się, moje rozmowy z ludźmi były przelotne i zdawkowe.

Czy w dzisiejszym urlopowym świecie liczą się tylko przejechane kilometry i kolejne odwiedzone miejsca odhaczone na mapie świata, czy może wśród nich jest jeszcze przestrzeń na poznawanie własnego osiedla, miasta i rozwijanie hobby? W dobie wysypu zdjęć spod palmy na Instagramie domatorzy przekonują, że nie każdy musi kochać podróże i odkrywanie własnego miasta czy rozwijanie własnych pasji może stanowić świetną alternatywę dla godzin spędzonych w trasie na wakacje. Żeby się o tym przekonać, wystarczy tylko odważyć się spędzić urlop we własnym domu.

Czytaj również:

Już nas tam nie ma Już nas tam nie ma
Przemyślenia

Już nas tam nie ma

Paulina Wilk

Podkuliłam nogi, brodę wsparłam na kolanach, a plecy wcisnęłam w chłód kamiennej ściany. Chciałam w nią wniknąć, zniknąć i móc choć przez chwilę być z tą kamienną budowlą sama. Poczuć coś, doznać wzruszenia, tej ulotnej chwili, w której spotkanie z emanacją piękna pozwala uwierzyć, że przynależę do większego dobra. I że jako człowiek jestem jedną z istot, którym czasem udaje się osiągać wspaniałość.

Ale Błękitny Meczet był pełen ludzi. Skulona pod chłodną ścianą starałam się patrzeć jak najwyżej, na zdobione sklepienie. Byle nie widzieć innych, setek zadzieranych także w górę głów, wyciąganych wysoko rąk trzymających telefony. Zamykałam oczy, próbowałam nie słyszeć gwaru rozmów, powierzchownych i zdawkowych, pokrywających budowlę, jej historię, nas wszystkich gęstym syropem banału i powtarzalności.
Wcześniej, żeby w ogóle wejść do środka, odstałam w kolejce – wśród chińskich wycieczek, indyjskich rodzin i europejskich par – dobrą godzinę. Spędziłam ją, gapiąc się na rusztowania (remont elewacji ciągnie się, a choć zabytek można oglądać jedynie w połowie, bilety nie staniały). Popyt na zaliczenie jednego z najsłynniejszych monumentów Stambułu rósł zgodnie z obowiązującym modelem gospodarczym. Turecka metropolia, tak jak Barcelona, Kraków, Rzym, tonęła w nadmiarze. Wystawiona na pokaz i nadużywana ciekawskimi spojrzeniami nieznajomych, egzotyzowana i trywializowana przez coraz liczniejsze przelotne znajomości stawała się miejscem nie do życia.

Czytaj dalej