Pojawiał się w sztuce powoli, nieśmiało. Długo budził podejrzenia. Ale w końcu rozkwitł i zaczął rozpromieniać portrety oraz rzeźby. Spójrzcie w oczy roześmianych!
W 1998 r. historyk sztuki Angus Trumble został zaproszony na konferencję stomatologów i chirurgów szczękowych. Lekarze byli ciekawi, jak w malarstwie portretowym zmieniały się kanony „pięknej twarzy”. Naukowiec wywiązał się z zadania, zwracając szczególną uwagę na przedstawienia ust. Przy okazji sam zrozumiał, jak trudno narysować zęby, żeby nie wyszła naga czaszka albo okrutna karykatura. Przypomniał również, że w dawnych wiekach mało kto mógł się pochwalić kompletnym garniturem białych zębów. Jak zauważył Trumble, z otwartymi ustami i odsłoniętymi zębami pokazywane są zwykle postacie charakterystyczne: lubieżni starcy, skąpcy, pijacy, szaleńcy, potwory bądź osoby przeżywające religijną ekstazę. Najgorsze, wybrakowane uzębienie eksponują w szyderczym uśmiechu prześladowcy Chrystusa. Do XVII w. w zachodnioeuropejskiej kulturze mocno zakorzenione było przekonanie, że szeroko śmieją się dzieci, pijacy i głupcy. W rozprawie o zasadach wychowania z 1703 r. Jean-Baptiste de La Salle stwierdzał: „[…] niektórzy unoszą górną wargę tak wysoko, że pokazują przy tym zęby. Jest to całkowicie sprzeczne z decorum, które nie pozwala ich odsłaniać, bowiem natura wyposażyła nas w wargi, żeby je przykrywały”.
Stomatologów mogła zaskoczyć wiadomość, że przez wieki szeroki uśmiech wcale nie był w modzie, a pozującym do portretów nie kazano mówić „cheese”. Jak uważa malarka, panna La Creevy, bohaterka powieści Życie i przygody Nicholasa Nickleby Dickensa, modelom trudno dogodzić. Jedni sądzą, że powaga ich postarza, innych denerwuje frywolny wyraz twarzy. Jak poucza młoda artystka, są tylko dwa style portretowe: poważny i uśmiechnięty. „Rozejrzyj się tylko w zbiorach Royal Academy! Wszystkie te piękne, olśniewające portrety ubranych w czarne aksamitne kamizelki panów z zaciśniętymi pięściami, wspartymi na okrągłych stołach albo taflach marmuru, są poważne. Pamiętasz chyba? A wszystkie damy, które bawią się małymi parasolkami lub małymi pieskami, lub też małymi dziećmi (to ten sam akcent artystyczny, różniący się tylko tematem), są uśmiechnięte. Powagę stosujemy zawsze w podobiznach panów trudniących się pracą zawodową (z wyjątkiem niekiedy aktorów), a uśmiechu używamy w wizerunkach dam i dżentelmenów, którzy żyją z własnych funduszów i którym nie zależy tak bardzo na mądrym wyglądzie”.
Mimo złej prasy uśmiechnięte postacie można znaleźć w każdym muzeum sztuki – nieraz ukryte na marginesach, nierzadko w zaskakujących kontekstach. Pewny siebie, wręcz nonszalancki uśmiech drży w kącikach ust Judyty z głową Holofernesa Lucasa Cranacha. Głośno i rubasznie śmieją się biesiadnicy Jana Steena, złowróżbnie i bezczelnie rechocze stara czarownica Malle Babbe Fransa Halsa. Amor zwycięski Caravaggia najbardziej szokował współczesnych nie ze względu na wyeksponowaną nagość – jeszcze trudniejsza do przyjęcia była jego bezwstydnie promienna twarz.
Archaiczny uśmiech kurosa
Marek Tulliusz Cyceron zastanawiał się, czym jest śmiech i co go prowokuje. Dziwił się, że uczestniczy w nim jednocześnie tyle części ciała, a kiedy raz wybuchnie, trudno nad nim zapanować. Szukając ogólnej definicji, retor doszedł do wniosku, że śmiech powoduje zwykle discrepantia – niezgodność, rozbieżność (jej modelowym przykładem są choćby Flip i Flap). Wiele wskazuje jednak na to, że choć ludzie śmieją się od zarania dziejów, nie ma rzeczy uniwersalnie zabawnych, które rozbrajałyby wszystkich, niezależnie od kultury, epoki czy kontekstu. Ciekawski Pliniusz Starszy zadawał precyzyjne, naukowe pytania: w którym organie zaczyna się śmiech? Dlaczego wywołują go łaskotki pod pachami? Zastanawiał się też, kiedy uczą się śmiać noworodki. Dochodził do wniosku, że po raz pierwszy uśmiechają się 40-dniowe maluchy. Wyjątkiem był perski prorok Zoroaster, który od urodzenia zanosił się śmiechem – ale był to zapewne objaw boskości.
Znawcy sztuki antycznej starali się uzasadnić, dlaczego tak mało jest w niej śmiechu. Czyżby wynikało to z powagi gatunku? Rzeźba grecka jest w przeważającej mierze religijna. A może Grecy uważali, że śmiech zniekształca rysy? Bezradni archeolodzy spekulowali nawet, że uśmiech był po prostu technicznym wyzwaniem. Oczywiście już w VII w. p.n.e. rzeźbiono kurosów i kore z uniesionymi kącikami ust. Dawniej uczeni spekulowali, że te pogodne, młodzieńcze postacie są dowodem radości życia epoki jońskiej, w przeciwieństwie do surowości stylu doryckiego. Okazało się jednak, że „archaiczny uśmiech” nie wyraża spontanicznych emocji – życzliwości, rozbawienia czy ironii. Posągi kurosów spełniały wiele precyzyjnych konwencji: wyprostowani, nadzy młodzieńcy, ręce mają opuszczone wzdłuż ciała, pięści zaciśnięte, lewą stopę lekko wysuniętą przed prawą. Subtelny uśmiech zdaje się niespójny z formalną, usztywnioną pozą. Ale ten pozornie błogi wyraz twarzy tylko dopełnia decorum – sygnalizuje, że przedstawiana postać jest żywa, zdrowa i „w formie”. Niewykluczone też, że „uśmiech” podkreśla szlachetność rysów, wysoki status społeczny „portretowanej” osoby. W miastach greckich arystokratów nazywano galeontes – uśmiechniętymi. Poza tym posągi pięknie zbudowanych, pogodnych młodych mężczyzn zapewne sprawiały Grekom przyjemność podobną jak oglądanie naoliwionych, prężnych atletów podczas igrzysk olimpijskich.
Usta kurosa z nowojorskiego Metropolitan Museum zostały zaznaczone zaledwie kilkoma nacięciami – uśmiech, o ile można go tak nazwać, jest dyskretny i minimalny. Z kolei Jeździec Rampin z Luwru uśmiecha się na pewno – w dodatku tajemniczo, jakby z domieszką ironii. Ale również tego uśmiechu nie należy mylić z burzą emocji: zawodnik w wieńcu laurowym na głowie zapewne świętuje zwycięstwo. Zresztą podobny „archaiczny uśmiech” pojawiał się nawet w zupełnie „niestosownych” kontekstach. Posągi kurosów spełniały funkcje wotywne, bywały też umieszczane na grobach. Promienne oblicza mają nawet dogorywający wojownicy na tympanonie z Eginy. Zagadkowy jest także wyraz rytualnych czy teatralnych masek. Czy szeroko otwarte usta Gorgony Meduzy z odsłoniętymi zębami i wyciągniętym językiem można nazwać uśmiechem? Nie tylko jej wzrok, ale i szyderczy śmiech mógł przemienić wroga w kamień.
Anielskie nastroje
Wieloznaczny, archaiczny uśmiech inspirował artystów jeszcze przez wiele stuleci. XIII-wieczny rzeźbiarz z paryskiej Notre Dame zapewne z greckich przykładów zaczerpnął pogodny wyraz twarzy swojego anioła. Ale również specjalista sztuki średniowiecznej musi się zastanowić, zanim stwierdzi, że artysta chciał pokazać zadowolone czy wręcz roześmiane postacie.
Na obrazach czy w rzeźbach mimika i gesty nie zawsze są znakiem spontanicznych emocji: nieraz mają znaczenie symboliczne. Jeszcze dla Owidiusza drapanie policzków było wyrazem rozpaczy, lecz już u sieneńskiego mistrza Duccia opłakująca Chrystusa Maria Magdalena unosi ramiona nad głową i załamuje ręce. W sztuce średniowiecznej nie brakuje też uśmiechów, nie zawsze potrafimy jednak natychmiast odczytać ich sens czy przyczynę. Panny nieroztropne, które nie zabrały oliwy do lampek, są skazane na wieczne potępienie. Na fasadzie strasburskiej katedry w tej beznadziejnej sytuacji tylko chichoczą głupawo. Maniakalnym śmiechem reagują także na wyrok potępieńcy na sądzie ostatecznym z tympanonu katedry w Bambergu. Demon, który zaciągnie ich do piekieł, aż wystawił język z uciechy. Dyskretnie, subtelnie uśmiechają się natomiast wybrańcy: siedzą po prawicy Ojca i są na prostej drodze do nieba. Na obrazach promienne oblicza mają święci i błogosławieni. Pogodnie przyjmują swój los nawet męczennicy, których trzyma siła ich wiary. Szeroko uśmiecha się też anioł zwiastowania w katedrze w Konstancji – zaskoczonej Maryi przynosi w końcu dobrą nowinę.
Najsłynniejszy anielski uśmiech należy jednak do wyrzeźbionego w czwartej czy piątej dekadzie XIII w. boskiego posłańca z Reims. Jego miękko zarysowaną twarz okalają loki, podtrzymywane nabijaną klejnotami opaską. Uśmiech anioła jest szlachetny, wyniosły i nieco ironiczny. Uśmiechają się nie tylko usta, lecz także migdałowate oczy. Do legendy tego posągu przyczyniła się pierwsza wojna światowa: we wrześniu 1914 r. niemiecka bomba roztrzaskała go na kawałki. Uratowany przez opata i z pietyzmem odrestaurowany anioł do dziś uśmiecha się z wysokości fasady. Również rysy sąsiednich posągów z Reims są naturalne, mimiczne, pełne emocji. Ale zapewne nie należy ich interpretować jako „opartych na naturze”. XIII-wieczny artysta był zręcznym obserwatorem, ale też czerpał wzory z antyku. Jego ożywione postacie z katedralnej fasady to nie portrety, lecz studia fizjonomiczne. Według tej zapoczątkowanej przez Arystotelesa „nauki” ludzie dzielą się na cztery temperamenty: sangwiniczny, choleryczny, flegmatyczny i melancholijny. W dodatku karnacja, rodzaj włosów, sposób poruszania się czy gesty zostają przyporządkowane do odpowiednich kategorii i porównane z obyczajami zwierząt. Różnorodne, ożywione postacie z Reims można interpretować jako paradę charakterów. Tamtejsi rzeźbiarze nie byli w swoich zainteresowaniach odosobnieni. Już w XII w. ekspresyjne, a nieraz wręcz karykaturalne twarze pojawiały się w katedrach w Trondheim czy Lincoln. Ale wówczas umieszczano je wysoko pod sklepieniem, niewidoczne dla szerszej publiczności. W Reims twarze są dynamiczne i świetnie wyeksponowane. Nie wykrzywia ich także przesadny, symboliczny grymas. Mina słynnego anioła wydaje się spontaniczna, nie konwencjonalna czy wysilona. Ale też jego uśmiech nie wynika z przelotnego nastroju: niesie boże błogosławieństwo.
Jedną z pierwszych uśmiechniętych szczerze i nie świętych postaci w historii sztuki jest jednak polska księżniczka Regelinda. Ta córka Bolesława Chrobrego poślubiła miśnieńskiego margrabiego Hermana. Panowali na zamku w Naumburgu i przyczynili się do fundacji tamtejszej katedry. W XIII w. postacie 12 donatorów zostały umieszczone w zachodnim chórze kościoła. Obecność świeckich w sakralnej przestrzeni uzasadniają ich zasługi. Dlatego też ich stroje, postawa i gesty mieszczą się w dworskiej konwencji. Jednocześnie twarze i sylwetki naumburskich fundatorów odznaczają się niespotykaną w sztuce gotyckiej naturalnością. Gest, którym Uta podtrzymuje przy szyi poły płaszcza, podkreśla godność matrony. Ale zarazem księżniczka zalotnie odsłania fragment futerka na podbiciu. Przeciwieństwem surowej Uty jest rozbawiona Regelinda: ma pełne policzki i wesołe oczy. Nic dziwnego, że w historii sztuki jest znana jako „śmiejąca się Polka”. Na jej twarzy mienią się emocje. Lecz nie jest to przecież portret: księżniczka żyła na początku XI w. Rzeźbiarz, który wyobraził ją sobie półtora wieku później, inspirował się uśmiechami francuskich aniołów, ale też przypominał sobie twarze współczesnych znajomych kobiet. Pogodnie, a nawet wesoło patrzy na swojego męża, cesarza Ottona I, również królowa Adelajda z miśnieńskiej katedry. Zapewne monarchowie, fundatorzy wspaniałej katedry, mogą uśmiechać się błogo w nadziei na zbawienie. Jednak ten religijny pretekst pozwolił rzeźbiarzowi pokazać pogodną twarz młodej kobiety: Adelajda zerka na małżonka porozumiewawczo, jakby właśnie opowiedziała mu dowcip i czekała na jego reakcję.
Najsłynniejsze usta świata
Myślicieli chrześcijańskich śmiech długo niepokoił. Ojcowie Kościoła podkreślali, że Jezus płakał, ale się nie śmiał, i przestrzegali przed głośnym rechotem. Poza ekscesami karnawału wypadało się ograniczyć do subtelnego uśmiechu. Grzegorz z Nysy opisywał śmiech jako formę szaleństwa, któremu towarzyszą nieprzyzwoite rozluźnienie, przyśpieszony oddech, rozciągnięte policzki, obnażone dziąsła i zęby, łamiący się głos. Dlatego też nieprzyzwoicie rechotały demony i monstra na marginesach rękopisów, śmiali się głupcy, złoczyńcy i potępieni. Ale nawet w nowoczesnym malarstwie, które dopuszcza uśmiech jako wyraz charakteru czy nastroju, jego sens nie zawsze jest natychmiast czytelny.
Tytuł Śmiejący się oficer przylgnął do obrazu Fransa Halsa dopiero w XIX w. Młody żołnierz ma na głowie zawadiacko przekrzywiony czarny kapelusz, a pod szyją białą koronkową kryzę. Ozdoby jego pysznego kaftana – m.in. rogi obfitości i strzały Amora – podpowiadają, że niedawno się zaręczył. Być może właśnie dlatego kawalerzysta wydaje się pewny siebie i zadowolony. Ale kąciki ust ma ledwo uniesione. W kształt uśmiechu układają się natomiast jego długie, podkręcone wąsy. Pokazany z półprofilu podpiera lewy bok i zaczepnie na nas patrzy. Uśmiech to nie tylko wygięte w rogalik usta – emocje przekazują przede wszystkim oczy. Zresztą Frans Hals był niekwestionowanym mistrzem uśmiechu: potrafił pokazać najróżniejsze jego odcienie. Jego „Grający na lutni” nie uśmiecha się tak kurtuazyjnie i powściągliwie jak zadowolony z siebie wojak. Na jego twarzy maluje się radość muzykowania: zapewne daje dyskretny znak koledze z zespołu, dzieli się z nim wrażeniem, jakie wywołała nagła zmiana tempa czy lekki dysonans. Z kolei rozczochrana „Cyganka” Halsa uśmiecha się kusząco i lubieżnie – oferuje swoje czary, obiecuje wróżbę albo zachęca do przygody: z dekoltu jej białego kaftanika wylewają się piersi.
Nie wolno nam pominąć najsłynniejszego uśmiechu w całej historii sztuki: modelowanych sfumato, zagadkowych ust Mony Lizy. Przyciąga i angażuje widza, uwodzi, pewna siebie i swojej urody. Ale wystarczy spojrzeć na nią ponownie – z innej strony – by dojść do wniosku, że zmieniła zdanie: patrzy z wyższością, a może nawet trochę z nas pokpiwa. Giorgio Vasari twierdził, że modelkę Leonarda rozśmieszali klauni i fleciści. Przez kolejne stulecia spierali się o nią uczeni. XIX-wieczny historyk Jules Michelet przyznawał, że ten obraz przyciąga go i prześladuje. Jego zięć Alfred Dumesnil wyraził się dosadniej: ten uśmiech emanuje trującym, chorobliwym czarem. Koneser toskańskiego malarstwa Bernard Berenson wyczytał na tej twarzy „wrogą wyniosłość”, a znany z ostrych poglądów angielski krytyk John Ruskin nazwał ją wręcz karykaturą. Odpowiadał mu egzaltowany oksfordzki esteta Walter Pater: „Postać, która w tak dziwny sposób pojawiła się opodal wody, wyraża to, czego w ciągu tysiąca lat ludzie nauczyli się pragnąć. Jej głowy dosięga kres czasów, zmęczone są nieco jej powieki. To piękność, która wypływa z wewnątrz i odciska się na ciele – skarbnica, w każdej swej komórce, dziwnych myśli, fantastycznych dygresji i wspaniałych namiętności”.
Jednak naprawdę nowatorską interpretację dzieła Leonarda zaproponował w 1910 r. Zygmunt Freud. Stwierdził, że malując czule uśmiechnięte kobiety, mistrz „wspominał” swoją matkę, od której został oddzielony w niemowlęctwie. Ale kiedy malował błogi i ekstatyczny uśmiech Mony Lizy, Leonardo nie oczekiwał już „podobnej pieszczoty kobiecych ust”. Tak więc na przykładzie uśmiechu Mony Lizy ojciec psychoanalizy wyjaśniał kształtowanie się preferencji seksualnych: „W przypadku wszystkich badanych przez nas mężczyzn homoseksualistów w pierwszym, zapomnianym później przez jednostkę okresie dzieciństwa istniał bardzo silny, erotyczny związek z jakąś kobietą – z reguły z matką – wywołany lub też ułatwiony przez przesadną czułość jej samej, a ponadto podtrzymywany przez odsunięcie ojca od wpływu na dziecko”.
Nie mniej tajemniczo niż Mona Liza uśmiecha się „Nieznany marynarz” Antonella da Messiny z muzeum w Cefalù. Nie wiadomo, czy naprawdę żeglował. Jego strój, jak również sam fakt, że portretował go słynny artysta, podpowiadają, iż musiał być szlachcicem. Jego uśmiech jest bardziej wyrazisty niż subtelnie uniesione kąciki ust w portrecie Leonarda. On nie tylko korzystnie zapozował – naprawdę ma dobry humor, a może raczej pogodne, życzliwe usposobienie. Nie jest już młody: uśmiech wyrzeźbił na jego policzkach głębokie bruzdy. Śmieją się także jego oczy – „marynarz” patrzy na nas z ukosa, jakby chciał nam przekazać jakąś tajemnicę, za chwilę porozumiewawczo mrugnie do nas okiem.
Uśmiech może mieć wiele znaczeń, ale renesans zdjął z niego tabu: nie jest już atrybutem diabła, wyrazem głupoty czy grzechu. Poza tym malarzy interesuje teraz ludzka twarz – pojedyncza, niepowtarzalna, na której rysują się rozmaite, niekiedy przelotne emocje. W 1630 r. w trakcie pracy sportretowała się holenderska malarka Judith Leyster. Jest zajęta, na jej sztalugach stoi obraz rozbawionego skrzypka. Ale także ona jest w dobrym humorze. Z pędzlem w jednej, a paletą w drugiej ręce odwraca się na chwilę, patrzy wprost na widza. Uśmiecha się – zadowolona i pewna siebie. Uśmiech nie jest już wyrazem rozpusty. Judith jest kobietą i artystką, dumną ze swego dzieła.
Mistrzem autoportretu był oczywiście Rembrandt: zanim stanął przed lustrem, nieraz przywdziewał kostiumy historycznych czy mitologicznych postaci. Pokazywał się też w różnych fazach życia, kiedy na jego twarzy odbijały się tragedie i błyszczały triumfy. Dokumentował chwile rodzinnej radości, zawodowe satysfakcje i porażki. Żywy, radosny, zawadiacki uśmiech rozpromienia twarz 20-letniego malarza. Po raz kolejny śmieje się Rembrandt starzec na enigmatycznym autoportrecie z Kolonii. Przygarbiony, ma obwisłe, miękkie policzki, a usta zdradzają braki w uzębieniu. Na krawędzi płótna pojawia się ostry, starczy profil. Czyżby to był bożek Terminus anonsujący bliską śmierć? Zapewne Rembrandt nie wciela się w śmiejącego się filozofa Demokryta. Pod koniec życia utożsamiał się raczej z greckim malarzem Zeuksisem, który umarł ze śmiechu rozbawiony własnym portretem starej kobiety. Prawdopodobnie również Holender czeka na śmierć z pędzlem w ręce, śmiejąc się ze swojego dzieła.