Z Anną Sulińską o polskich olimpijkach, równouprawnieniu w sporcie, warunkach życia na grupowaniach i systemie wartości polskich sportowczyń doby PRL rozmawia Paulina Małochleb
Paulina Małochleb: Czy w sporcie na poziomie olimpijskim nie ma równouprawnienia?
Anna Sulińska: W mojej ocenie jeszcze nie ma. To proces, który trwał przez lata, od pierwszej nowożytnej olimpiady, w której kobiety nie mogły w ogóle startować. Później przez lata walczyły o możliwość występowania na igrzyskach olimpijskich. Musiały przekonać mężczyzn, że kobiety też mogą się ścigać i nie stracą zdrowia, gdy będą na przykład biegać. W pewnym momencie ten ruch olimpijski kobiet stał się na tyle silny, że zaczęły być przyjmowane w zawodach i mogły startować w normalnych igrzyskach. MKOL dąży do równouprawnienia, ale wokół zawodniczek, wśród lekarzy, fizjoterapeutów i komentatorów sportowych przeważają mężczyźni. Podobnie z transmisjami: nie zobaczymy w telewizji meczu piłki nożnej kobiet, czasem pojawia się siatkówka, ale zawodniczki są mocno seksualizowane za pomocą mocno wyciętych, krótkich strojów. Zatem przed nami jeszcze daleka droga.
Myślisz, że ten zakaz wynikał z męskiej troski o zdrowie kobiet?
Częściowo miał on uwarunkowania historyczne, bo w starożytnych igrzyskach kobiety nie brały udziału. Nie mogły nawet wejść na trybuny w miejscach, gdzie odbywały się zawody. Sportowcy startowali nago, także po to, by uniemożliwić kobietom udział. Później także Kościół popierał organizatorów igrzysk w utrzymaniu zakazu. Niedawno rozmawiałam z trenerem Edwardem Bugałą, który przyznał, że pamięta, jak w 1960 r. kobiety dopuszczono do startów olimpijskich w biegach na 800 metrów, a cztery lata później na 400 metrów. I on, jako człowiek otwarty, wychowany w czasach, gdy kobiety startowały na mistrzostwach, ale w ograniczonej liczbie dyscyplin, przyznaje, że nie wyobrażał sobie, że kobieta może przebiec maraton. Jeszcze 50 lat temu nie mieściło się to w głowie. Kobiety do maratonu zostały dopuszczone dopiero w 1984 r.
Przekonanie o całkowitej odmienności kobiecego ciała i jego zupełnie innej wydolności nie kłóciło się jednak z desygnowaniem męskich trenerów do opieki nad olimpijkami. Wiele z nich ćwiczyło nie tylko pod opieką mężczyzn, ale też według męskiego harmonogramu, wykonując ćwiczenia przeznaczone dla mężczyzn. A ich wyniki zestawiano z męskimi normami.
Zgadza się. Jeszcze w latach 60. i 70. zawodniczki podnosiły ciężary, które nie były adekwatne do ich wagi i wydolności. Taki rodzaj przeciążeń prowadził do uszkodzeń kręgosłupa i problemów zdrowotnych, odzywających się dopiero po latach.
Czy w PRL-owskim sporcie istotna była także dysproporcja wynagrodzenia?
W okresie PRL-u, na którym się skupiam, w ogóle nie było wynagrodzeń dla olimpijczyków, sport był czymś amatorskim. Aby brać udział w igrzyskach, zarówno kobiety, jak i mężczyźni musieli pracować na etacie. W Polsce i innych krajach obchodzono ten przepis, zatrudniając sportowców na etatach fikcyjnych. Oferowały je w szczególności kluby milicyjne i gwardyjskie, czyli należące do wojska, jak Legia Warszawa albo Wisła Kraków. To były najczęściej stanowiska niskopłatne, obciążone dodatkowo urlopami bezpłatnymi, więc i emerytury później były bardzo niskie.
Z dzisiejszej perspektywy medale i rekordy to luksusowe prezenty i olbrzymie premie. Tymczasem w PRL-u nie było takich wynagrodzeń. Jedna z twoich bohaterek mówi, że za medal dostała zegarek. Jak jeszcze sukces olimpijek był premiowany?
Dzisiaj moglibyśmy się śmiać z wynagrodzeń, jakie otrzymywali olimpijczycy: zegarek, radio, kwiaty w doniczkach, 50 dolarów. Jako rzeczywistą premię traktowano przydział na mieszkanie – bo sportowcy otrzymywali je poza kolejką, choć później musieli je oczywiście wykupić. Kilka moich bohaterek nadal w nich mieszka.
Jakie przeszkody napotykały kobiety w PRL-owskim sporcie?
Brak trenera, brak zaplecza sportowego, a nawet butów i ubrań do treningów. Jako rodzaj transgresji, symbolicznego przyjęcia do grona zawodniczek często traktowano moment, gdy sportowczyni mogła przejąć buty po starszej koleżance. Bardzo bolesnym problemem były braki w zaopatrzeniu, bo z nich brało się niedojadanie. W czasach niedoboru i kolejek trudno było zbudować właściwe przy uprawianiu sportu dawki kaloryczne.
Miały problemy, bo były kobietami i drugorzędnymi zawodniczkami, czy też taki był wtedy los sportowców?
Braki w zaopatrzeniu i niedofinansowanie to były ogromne problemy sportu w PRL-u. Paradoksalnie jednak sport był wtedy łatwiej dostępny, tańszy niż dzisiaj, co podkreślają same zawodniczki. Można było go uprawiać w salach przyzakładowych, lokalnych drużyn sportowych. Teraz sport nie jest dostępny dla każdego, bo za dostęp trzeba płacić i to najczęściej w siłowni, a zatem komercyjne stawki. Zimą musimy wynająć salę do siatkówki albo siłownię do ćwiczeń. Wicemistrzyni olimpijska w skoku wzwyż z 1980 r., Urszula Kielan, która startuje teraz w zawodach masters, czyli dla „seniorów”, korzysta czasem z wyrozumiałości trenera synów, którzy uprawiają zapasy na Legii. Ćwiczy na ich sali, bo nie ma się gdzie podziać.
Czy te wszystkie wyrzeczenia nie prowadziły jednak do medalu i powszechnego podziwu?
Wiele moich bohaterek opowiada o braku zrozumienia wśród znajomych, którzy nie potrafili pojąć, po co się tak poświęcają. Dużą rolę w sukcesie moich bohaterek odegrały za to ich rodziny. Na przykład ojciec pracujący na kolei mógł pozyskać stalowe elementy, z których dało się zrobić minisiłownię albo mama nie sprzeciwiała się, aby córka chodziła na lodowisko lub pływała w kajaku. Na pierwszym etapie kluczowe było wsparcie rodziny.
W książce wspominasz o japońskich siatkarkach, które musiały podpisać oświadczenie, że nie zajdą w ciążę, będąc w kadrze. W świetle dzisiejszych przepisów jest to raczej nielegalne, prawda?
Olimpijki, zwłaszcza siatkarki w Japonii, były zawsze traktowane jako wyspecjalizowany towar, który ma zapewnić rozgłos narodowi. Dlatego pilnowano, by – wykształcone i wytrenowane – spełniły swoje zadanie. A głównym ograniczeniem dla sportowczyń, faktycznie, była ciąża.
Ciąża to zakończenie kariery, a nie jej zawieszenie? Nie można było już do niej wrócić?
Biorąc pod uwagę nie tylko wpływ ciąży na organizm, ale też cały kontekst epoki, zawodniczki raczej dążyły do tego, aby rodzić tak późno, jak to możliwe. Ty patrzysz na to z perspektywy współczesnej, czyli Skype’a i Facetime’a, a w latach PRL-u wyjazd na zgrupowanie oznaczał kompletne odcięcie od dziecka na kilka tygodni, tak samo kolejne eliminacje, zjazdy, treningi poza domem. Nie miały przecież codziennego dostępu do telefonu, nie mówiąc o jakimkolwiek sposobie, by zobaczyć dziecko. Jeśli już rodziły dziecko, to wracając do sportu, zostawiały je pod opieką babci i męża.
Oczywiście mąż olimpijki w tej epoce nie był w stanie wziąć urlopu, aby zająć się dzieckiem.
Nie, zdecydowanie nie. Nie był to ani ten model kultury, ani te czasy. Nie istniały też takie procedury. Wtedy było oczywiste, że to kobieta zostaje w domu – jeśli nie matka, która musiała dużo szybciej niż dzisiaj wrócić do pracy, to babcia. Czasopisma PRL-u chętnie pokazywały sportowczynie w domu – publikowały zdjęcia medalistek w kuchniach, dosłownie przy garach. Panie stały w szlafrokach i gotowały. Podpis często mówił o tym, że choć są świetnie w sporcie, to z radością wykonują też prace domowe i są idealnymi gospodyniami. Podkreślały, że kariera nie przeszkadza im w tym, żeby być porządnymi, polskimi kobietami i paniami domu. To w pewien sposób miało być dowartościowaniem kobiet jako sportowczyń, które są też opiekunkami domowymi i na wszystko mają czas.
Pamiętasz, kiedy zaczęto mówić o sporcie jako o pewnego rodzaju wyrzeczeniu? Teraz sportsmenki dużo o tym mówią, podkreślają uciążliwość ciągłych wyjazdów, życia na walizkach.
W prasie sportowej nie traktowano ich wysiłku jako wyrzeczenia. Wręcz przeciwnie, udział w zawodach, a już zwłaszcza w mistrzostwach olimpijskich, przedstawiano jako rodzaj nobilitacji, bo wiązał się z wyjazdami zagranicznymi, które w PRL-u zarezerwowane były dla bardzo wąskiej grupy osób.
Czy ktoś pomagał zarządzać karierami olimpijek?
Nie. To były i są silne osobowości i one same musiały zarządzać swoimi karierami. Dużo zależało od trenera i od narzucanego przez niego harmonogramu ćwiczeń. Często zdarzało się, zwłaszcza na początku, że nie dawano kobietom czasu, by ich organizm się zregenerował po intensywnych wyjazdach i treningach. Tak było na przykład w przypadku łyżwiarek – z dzisiejszej perspektywy wyraźnie widać, że ich kariery potoczyłyby się inaczej, gdyby trenowano je mniej obciążająco. Ćwiczenia były wykańczające. Nie miały szans walczyć o medale, bo narzucano im mordercze tempo na treningach, żeby sprawdzić, co ich organizm potrafi. Helena Pilejczyk, brązowa medalistka z igrzysk olimpijskich w Squaw Valley w 1960 r. w łyżwiarstwie szybkim, podkreśla, że przed kolejną olimpiadą była po prostu zmęczona. Na zgrupowaniach trener do końca śrubował normy. Chciał jak najlepiej. Powtarzał: „Jeszcze dasz radę!”, ale na igrzyskach wyeksploatowany organizm już nie miał sił. Nie było świeżości, frajdy z jazdy. Trenerzy miewali trudne osobowości, pojawiały się tarcia, ale zawsze odgrywali rolę nadrzędną. Ani z nimi, ani z działaczami nie można było dyskutować. Dobro olimpijek i ich medale były dla nich ważne, ale nie najważniejsze. Zdarzało się, że wykluczano z kadry sportowczynie, by ich miejsce w samolocie lecącym za granicę mógł zająć jakiś działacz. I z tym także nie można było dyskutować.
Dlaczego?
Bo wyjazdy zawsze traktowano jako niezwykłą atrakcję, a paszport był dobrem luksusowym. Za ich pomocą sterowano też sportowczyniami i sportowcami, udzielając zgody na wyjazd w charakterze nagrody. Tutaj polityka pokonywała zawsze sport i wyniki sportowe. Przy czym wycofanie niektórych siatkarek z wyjazdu na przykład do Japonii w 1964 r. nie tylko odebrało im szanse na medale, ale też przełożyło się na ich emerytury. Barbara Hermel–Niemczyk, która do Japonii nie poleciała, brała udział w kolejnych mistrzostwach olimpijskich w 1968, ma „emeryturę olimpijską”, a Hanna Busz, także wykreślona z listy do Tokio, tej emerytury już nie ma, bo nie zakwalifikowała się do składu cztery lata później. Chociaż w 1964 r. walczyła tak samo jak koleżanki, nie pojechała na igrzyska. Jej życie teraz wygląda zupełnie inaczej.
Co to znaczy emerytura olimpijska?
Każdy olimpijczyk od 2000 r. otrzymuje stypendium, nieopodatkowane, w kwocie około 2000 złotych. Jest to świadczenie miesięczne. Pozwala ono żyć sportowczyniom na zwyczajnym poziomie. Bez niego było trudno. Trzeba pamiętać, że one wcześniej były zatrudnione na fikcyjnych etatach, czasem pań sprzątających w klubach sportowych, z najniższym uposażeniem, z długimi urlopami bezpłatnymi, co dzisiaj przekłada się oczywiście bardzo niekorzystnie na wysokość emerytury.
Co robiły twoje bohaterki po zakończeniu kariery sportowej?
Niektóre chciały być trenerkami, ale albo im to nie wychodziło, bo miały już dziecko i łączenie macierzyństwa z pracą trenerską było niewykonalne, albo traktowano je usługowo, upokarzająco. To one jako trenerki brały na siebie wstępną, czarną robotę: wyszukiwały nowe i rokujące zawodniczki, trenowały je, ale kiedy pojawiała się jakaś naprawdę dobra sportowczyni, przejmował ją męski trener. Zdarzały się osoby, które nie mogły znaleźć pracy. Jedna pracowała u siostry w szwalni, inna otworzyła sklep. Zakładały też prywatną inicjatywę, co mówiło o dużej sile przebicia, bo prowadzenie prywatnej firmy w tamtych czasach świadczyło o dużej sile i możliwościach!
Jaka była relacja w PRL-u między sportem a władzą?
Politycy lubili grzać się w blasku sportu, który był traktowany przez władzę ambicjonalnie. W zamyśle igrzysk olimpijskich była rywalizacja między zawodnikami, a nie między krajami, ale w pewnym momencie pojawiła się potrzeba liczenia punktów i ambicja weszła na ścieżki narodowościowe. W latach 60. polski sport stał na wysokim, światowym poziomie. Przekładało się to oczywiście na rangę nazwisk i sposób traktowania sportowców. Były występy, objazdy sportowców po zakładach pracy, uściski dłoni. Moje rozmówczynie podkreślały, że bardzo krytycznie patrzyły na tamten okres, a jednocześnie ważne dla nich było to, że startują dla Polski. Rozumianej nie jako władza, ale ojczyzna, kraj, który odbudowywał się po wojnie.
Polskie olimpijki wolały startować dla Polski niż dla Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej? Przecież władza i tak wykorzystywała ich sukcesy do swoich celów. Kiedy Szewińska wysiadała z samolotu, już czekał na nią samochód, który zawiózł ją do budynku KC. Trochę przymusem została włączona do PRON-u (Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego – przyp. red.), który w Polsce miał haniebny status, co jej przez długie lata wypominano…
Politycy pojawiali się, gdy przychodziły sukcesy albo ciekawe kierunki wyjazdów jak Japonia w 1964 r. czy Meksyk cztery lata później. Trudno było odmówić władzy, bo mogło to oznaczać koniec kariery albo trudności z otrzymaniem paszportu, czyli brak możliwości wyjazdu na zawody. Wspomniana historia Ireny Szewińskiej była nieco bardziej zniuansowana. Wydarzyła się, gdy Szewińska działała już w strukturach sportowych, nie była zawodniczką, ale pozostawała ikoną. Nie było jej kilka tygodni w Polsce. O 7.00 rano wylądowała w Warszawie, czekał na nią mąż, mieli wrócić do domu. Zamiast tego samochód rządowy zawiózł ją do Komitetu Centralnego. Trzymano ją tam kilka godzin, zmuszając, by podpisała przystąpienie do PRON-u. Zmęczona w końcu podpisała.
Myśląc o sportowcach w PRL-u, musimy zapomnieć o statusie gwiazdy? To trener w ostatniej chwili mógł wszystko pozmieniać i wybrać, kto jedzie. I olimpijki nigdy nie kłóciły się, bo musiały przyjąć taką decyzję?
Nawet jeśli zakwestionowałyby tę decyzję o treningu czy wykreśleniu z listy wyjeżdżających, to sport na poziomie proceduralnym był bardzo upaństwowiony i niewiele mogłyby zrobić. Nie istniały inne struktury, w ramach których mogłyby ćwiczyć i jeździć na zawody. Nikt z nimi niczego nie ustalał ani nie konsultował decyzji polityczno-sportowych: tak było na przykład z bojkotem igrzysk w 1984 r. w Los Angeles. Naszych sportowców wezwano, by im zakomunikować to, co zostało już spisane dla prasy. Wszystkie decyzje zapadały wcześniej i gdzie indziej. Sprzeciw do niczego nie prowadził. Olimpijki mogły albo się zgodzić i wywalczyć sobie najlepsze miejsce w systemie, albo zakończyć karierę.
Wyjątkiem jest historia siatkarek. Przed igrzyskami olimpijskimi w Meksyku chciano im zrobić to samo, co cztery lata wcześniej przed Tokio, czyli w ostatniej chwili obciąć dwie zawodniczki, w których miejsce mieli lecieć działacze. Dziewczyny się zbuntowały. Wściekłe odwiedzały kolejnych oficjeli partyjnych i mówiły, że albo lecą wszystkie, albo żadna. Poleciały wszystkie.
Weź też pod uwagę, że przez długi czas, nawet w latach 80., nikomu nie przychodziło do głowy, że ten system może się załamać – więc każda z moich bohaterek próbowała sobie w jego ramach ułożyć życie jak najlepiej.
Czy któraś z twoich bohaterek padła ofiarą przemocy?
Daniela Walkowiak. Najpierw, choć była czołową zawodniczką, nie została zabrana autobusem z wioski olimpijskiej na zawody na jeziorze odległym o 50 km. Kazano jej czekać w pokoju, aż ktoś po nią przyjdzie, co się nie zdarzyło. Osoby będące w autobusie też nie zareagowały, choć widziały, że jej nie ma. Walkowiak sama zorganizowała sobie transport. Potem, kiedy zdobyła pierwszy medal w dziejach polskiego kajakarstwa, deprecjonowano jej sukces i mówiono, że to pierwszy medal dla kobiecego polskiego kajakarstwa. A wiemy, co oznacza dodanie tego przymiotnika „kobiecy”. Ostatecznie zupełnie odebrano jej prestiż, bo pół godziny później Kapłaniak i Zieliński wywalczyli medal i to on stał się pierwszym medalem dla polskiego kajakarstwa.
Dla mnie skrajnym przypadkiem przemocy był los Stanisławy Walkiewicz.
Jej historia jest także niezwykle ciekawa. Była Polką, Amerykanką i Rosjanką. Po jej śmierci okazało się, że była osobą interseksualną, miała nie w pełni wykształcone zarówno żeńskie, jak i męskie narządy płciowe. Władze PRL-u ją hołubiły, bo w latach 30. była najszybszą kobietą świata. Przed zakończeniem I wojny światowej emigrowała do USA razem z rodzicami, a że Polska była wtedy pod zaborami, więc w jej dokumentach widniała narodowość rosyjska. Wychowała się w Stanach, chodziła do amerykańskich szkół i najlepiej posługiwała się angielskim, jedynie w domu mówiło się po polsku. Jako mała dziewczynka odkryła w sobie talent do biegania, bez wysiłku wygrywała z chłopakami. W Stanach nie była do końca Amerykanką przez dziwne imię Stanisława. Trudno je było wymówić, więc skracano je i mówiono „Stella”. Nie wystartowała w igrzyskach w Amsterdamie w 1928, bo była wówczas za młoda. W 1932 r. w Los Angeles miała wystartować jako reprezentantka Stanów Zjednoczonych, czekała tylko na przyznanie obywatelstwa. Dosłownie kilka godzin przed otrzymaniem go dostała także propozycję z polskiego konsulatu: obywatelstwo polskie w zamian za pracę i studia w Warszawie. To ona z ojcem utrzymywali rodzinę, kilka dni wcześniej straciła pracę, szalał kryzys gospodarczy. Polska dawała więcej, więc zgodziła się na tę propozycję i odrzuciła obywatelstwo USA. Wywalczyła wtedy, jako Polka, złoty medal w biegu na 100 m. Cztery lata później na igrzyskach w Berlinie wybiegała srebro. Potem wybuchła II wojna światowa. Olimpiady wróciły dopiero w 1948 r. Stella chciała w nich startować. Jeszcze do 1956 r. łudziła się, że wystartuje w igrzyskach. Po tragicznej śmierci w czasie napadu rabunkowego na parkingu supermarketu przeprowadzono sekcję zwłok i odkryto, że ma także męskie narządy rozrodcze. Wybuchł olbrzymi skandal, jednak nie odebrano jej tytułów ani medali. Całe życie była kobietą.
W przypadku innej kariery, Ewy Kłobukowskiej było inaczej. Sposób weryfikacji płci dopiero raczkował, nieprecyzyjny, upokarzający był narzędziem politycznej i sportowej zemsty. Brak ciałka Barra w komórce, czyli jednego wolnego chromosomu X spowodował, że odebrano jej wszystkie medale.
Sprawa płci to w lekkoatletyce grząski grunt.
Od zawsze kobiety w sporcie musiały udowadniać swoją płeć. Najpierw przedstawiały zaświadczenia lekarskie, potem w latach 60. odbywały się „parady golasów”, później przechodziły badania genetyczne na obecność ciałka Barra w komórce, obecnie mierzy się im poziom testosteronu. Wszystkie te praktyki są upokarzające, ale „parady golasów” wstrząsają najbardziej. Rozmawiałam z zawodniczką, która brała udział w tej procedurze. Dopiero wtedy w pełni dotarło do mnie nie tylko upokorzenie z nią związane, ale też bezsilność zawodniczek. Działo się to na przykład przed Mistrzostwami Europy w Lekkoatletyce w Budapeszcie w 1966 r. albo przed finałem Pucharu Europy rozgrywanym rok później w Kijowie. Tam zawodniczki zapraszano do niewielkiego pokoju, nie wiedziały, że za drzwiami czeka na nie fotel ginekologiczny i grupa mężczyzn niebędących lekarzami. Przechodziły przez tak zwaną procedurę weryfikacji płci, ale nie była to procedura medyczna. Zawodniczki kładły się na fotelu, a działacze sportowi oglądali je i orzekali, czy są kobietami. Po chwili – dokumentnej lustracji – wypuszczano je na korytarz. To było traumatyczne doświadczenie. Kobiety między sobą w ogóle o tym nie rozmawiały.
Działaczom wydawało się, że naocznie ustalą, czy wszystkie olimpijki to kobiety?
Tak. I poddawano tej procedurze wszystkie zawodniczki bez wyjątku, nawet te, które urodziły dziecko – czyli w jakiś sposób potwierdziły już swą tożsamość płciową. To członkowie IAAF (Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych) wydawali wtedy certyfikat kobiecości, nikt inny nie miał do tego prawa.
A jak same kobiety traktowały swoje ciała? Co było dla nich kłopotliwe?
Dla PRL-owskich sportowców trudne było utrzymanie wagi. Codzienna dieta była dość uboga, często z niedoborami kalorycznymi, monotonna, z obiadami opartymi na ziemniakach i kompocie. Na zgrupowaniach było już lepiej. Wyjazd na igrzyska, często w egzotyczne miejsca, traktowano trochę jak serię kulinarnych przygód, skoków w bok. Można się było wreszcie najeść, do tego daniami bardzo urozmaiconymi. Oczywiście konsekwencje takiej diety były fatalne, bo zawodnicy przed startem potrafili przybrać i cztery kilogramy.
Biorąc pod uwagę dość brzydkie kulisy olimpijskie w PRL-u, nie bałaś się, że bohaterki cię zamilczą?
Bałam się, że tak jak przy Wniebowziętych, czyli o stewardesach w PRL-u, wcale nie będą chciały rozmawiać, a także, że będzie mi trudno dotrzeć do zawodniczek. Zwróciłam się do PKOl-u z prośbą o pośrednictwo i wprowadzenie. Stało się zupełnie inaczej: panie zaczęły dzwonić od razu, szybko się umawiałam, były bardzo otwarte w czasie naszych spotkań. Przez wiele lat nikt nie pytał je o młodość, zaangażowanie sportowe – sądzę, że dla większości to były przyjemne, a nie bolesne spotkania. Zaczynałyśmy rozmowy od dzieciństwa i powoli dochodziłyśmy do etapu olimpijskiego.
Dlaczego stewardesy nie chciały z tobą rozmawiać, a olimpijki tak? Oba te środowiska wydają mi się dość elitarne.
Ale środowisko stewardes było elitarne w inny, bardziej chyba niebezpieczny sposób. W grę wchodził przemyt i służby, które się interesowały moimi bohaterkami. Grono stewardes było też węższe niż kobiet zaangażowanych w zawody olimpijskie, związane z lataniem na całe życie, a nie tylko przez kilka lat. To środowisko było bardziej elitarne niż sportowcy. Los olimpijek to ciężki trening, a później powrót do normalnego życia z rodziną i pracą – i po latach także przykrość, że taki wysiłek został tak łatwo zapomniany przez otoczenie, że nikt nie pytał je o sportową drogę.
Lubię rozmawiać ze starszymi paniami. Mam wrażenie, że nie mają już potrzeby koloryzować swojego życia i nie chcą niczego udowadniać. Trafiłam na świetny moment. Jedna z siatkarek wyznała mi, że właśnie teraz chce o tym wszystkim opowiedzieć, bo chce zostać zapamiętana, zostawić coś po sobie. Te nasze rozmowy były dla nich też rodzajem testamentu, próbą podsumowania życia i karier sportowych.
A kim są teraz olimpijki?
To często zwykłe panie, sąsiadki, o których nikt nie wie, że są medalistkami olimpijskimi. Nie noszą w sobie pychy, nie wieszają swoich medali na ścianach, raczej chowają je w pawlaczach. Nie umniejszają tych sukcesów, ale traktują je jak pewien – zamknięty już – etap w życiu. Był etap złotych medali, potem etap rodzenia dzieci, wychowania ich. Dziś są starszymi paniami z silnymi charakterami, wspominającymi przeszłość. Nie ma w nich smutku ani nostalgii. Te najstarsze wydają się najbardziej przygotowane na swoje odejście – mają już porządek w archiwach, korespondencji, medalach. Z drugiej strony ciągle są niezwykle aktywne, ciekawe świata. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że chwilami miałam wrażenie, że rozmawiam z nimi jak z koleżankami. Te młodsze ciągle jeszcze dorabiają, wychowują wnuki. I zamiast w segregatorach wycinki z gazet trzymają skotłowane w reklamówce – jak Czesława Kościańska-Szczepińska.