Gdy niemieccy zakonnicy Heinrich Kramer i Jakob Sprenger wydali w 1487 roku „Młot na czarownice” – czyli praktyczny podręcznik inkwizytorów walczących z „czarostwem” – odniósł on na Zachodzie błyskawiczny sukces. Było tylko kwestią czasu, kiedy ta modna obsesja duchownych i świeckich decydentów dotrze do Polski.
Już wcześniej wątki dotyczące czarów pojawiały się na obrzeżach innych spraw sądowych, ale w 1511 roku doszło w Polsce do pierwszego spalenia domniemanej czarownicy. Płomienie ze stosu w Chwaliszewie stały się symbolicznym początkiem polowań, które potrwały w naszym kraju aż do drugiej połowy XVIII stulecia – „wieku rozumu”.
Tajemnica zepsutego zacieru
Chwaliszewo (znane też jako Waliszewo) było miastem położonym na grobli między Ostrowem Tumskim a lewobrzeżnym Poznaniem. Żyli i pracowali w nim rzemieślnicy z kilkunastu cechów, stały tam kościoły, organizowano jarmarki, działał szpital. Obrazek, jaki możemy sobie wyobrazić z „Filarów Ziemi”, „Robin Hooda” albo innych historyczno-sensacyjnych seriali. Któregoś wiosennego dnia miastem wstrząsnęła tragedia: w miejscowych browarach zepsuło się piwo, sześć wielkich kadzi z trunkiem nie nadawało się do picia! Biznesmeni potracili pieniądze, klienci narazili się na rewolucję żołądkową. Afera iście diabelna.
Wtedy, już ćwierć wieku po napisaniu bestsellerowego „Młota na czarownice”, sprawa na odległość zapachniała ingerencją wiedźmy. I ta – jak na zawołanie – została odnaleziona. To nieznana z imienia i nazwiska (nie zachowały się one w dokumentach sprzed ponad pięciuset lat) stara kobieta, którą oskarżono o działanie na szkodę mieszkańców. Nie wiemy, jak długo trwał proces i czy mogła ona liczyć na czyjąkolwiek pomoc. Faktem jest, że 24 maja 1511 roku – w jeden z tzw. dni błagalnych, podczas których wierni w kościołach i na procesjach modlili się o urodzaj – nieszczęśnica została spalona na stosie ustawionym pod miastem. A wszystko z powodu zepsutego zacieru…
Dobry żart stosu wart
Egzekucja przeszła właściwie bez echa w dokumentach. Tylko wzmiankowana jest przy okazji innego procesu, dotyczącego zachowania poznańskiego kanonika Kostrzyńskiego (Kostryńskiego). Zeznawało wówczas kilku świadków: chwaliszewski krawiec Walenty i poznanianin Szymon Mrzygłód. To dzięki nim wiemy o spaleniu „starej kobiety”. Wiemy też, że duchowny z Poznania skwitował egzekucję stwierdzeniem, że wszyscy mieszkańcy Chwaliszewa zasługują na podobny los. Potem zastrzegał jednak, że tylko żartował.
Prawdziwy trefniś z kanonika! Kolejne stulecia pokazały, że takie żarty mogą źle się skończyć. Owszem, na terenie Rzeczypospolitej „polowania na czarownice” nigdy nie osiągnęły takich rozmiarów, jak np. na terenie Świętego Cesarstwa Narodu Niemieckiego – gdzie od połowy XV do połowy XVIII stulecia przeprowadzono pięćdziesiąt tysięcy procesów, które kosztowały życie przynajmniej trzydziestu tysięcy oskarżonych. W Polsce i na Litwie zgładzono kilkaset, góra parę tysięcy osób. Czyli zdecydowanie mniej. Dodajmy jednak, że Polacy (czy też polskojęzyczni mieszkańcy, o polskich korzeniach) bywali ofiarami procesów także na pobliskich ziemiach wówczas nienależących do Rzeczypospolitej, np. na Śląsku czy w Prusach. A każda z tych spraw oznaczała niewyobrażalną tragedię dla oskarżonych: przesłuchania, uwięzienie, tortury, okrutną kaźń. A dla ich rodzin – złą sławę, finansowe kłopoty, czasem konieczność przeniesienia się winne miejsce, a nierzadko również podobne oskarżenie przed sądem.
Od pomnika do chóru
Parę lat temu sprawa „starej kobiety” z Chwaliszewa odżyła w Poznaniu, który w międzyczasie wchłonął dawne miasto na grobli. Pojawiła się wówczas inicjatywa, by wznieść pomnik, który upamiętniałby szaleństwo sprzed wieków i stanowił przestrogę na przyszłość.
Monument nie powstał, zaczął natomiast działać Chór Czarownic, udzielający się podczas imprez o feministycznym zabarwieniu. Nie przypadkiem, bo ofiarami wielowiekowych „polowań na czarownice” – czy w Polsce, czy w innych krajach – były przede wszystkim kobiety.