Trudno mówić o walorach estetycznych prezentowanej tu okładki. To 16. numer „Przekroju”. Pojawił się w sprzedaży w ostatnich dniach lipca 1945 r. i dotyczył głównie powstania warszawskiego.
Na okładce zdjęcie ruin Zamku Królewskiego od strony Nowego Zjazdu. Pod fotografią widnieje podpis – i słusznie, bo trudno rozpoznać zamek w tej stercie gruzu. W środku więcej podobnych zdjęć. Na każdym totalne zniszczenie. Jest też rozkładówka z rysunkami Ludwika Cieślika z cyklu Warszawa cierpiąca o wymownych tytułach: Powstańcy w okopach, Atak czołgów odparty, Po wygnaniu z domów, Obóz w Pruszkowie. Mnóstwo drastycznych scen, które mogą zaskoczyć czytelnika znającego „Przekrój” tylko z czasów późniejszych. Przez pierwsze dwa–trzy lata po wojnie w tygodniku pojawiały się szokujące fotografie dokumentalne. Nie do pomyślenia, by dziś jakiekolwiek pismo drukowało takie ujęcia. Mamy inny próg bólu. Na szczęście.
Zespół redakcyjny złożony był już wtedy z ludzi, którzy związali się z tytułem na długie lata. Okładki projektował Jan Maria Brzeski, jeden z prekursorów – jeszcze w latach 30. – filmu awangardowego i sztuki kolażu. Naczelnym był od początku Eile. Do współpracy zdążył zaprosić Czesława Miłosza, Jerzego Putramenta i Jerzego Andrzejewskiego, którzy zdołali już dotrzeć do Krakowa i zamieszkać w Domu Literatów przy Krupniczej 22, gdzie po wojnie lądowali wszyscy ludzie pióra. To oni napisali najobszerniejsze teksty tego numeru. Wszystkie na temat powstania.
„Tam, gdzie robotnicza ulica Madalińskiego, podobna do ulic łódzkich, przecina rzadko rozbudowaną Aleję Niepodległości, w tym zakątku Mokotowa, gdzie z polami graniczą pojedyncze wysokie bloki, fabryczki i drewniane rudery, upłynęły moje lata wojenne” – zaczyna Miłosz. I dalej pisze: „Krajobraz zmieniał się w miarę, jak upływały lata. Na wygniecionej przez 39 rok ziemi pomiędzy sztachetami z podziurawionego kulami żelastwa, na zaniedbanych skwerach sadzono coraz więcej warzyw – aż cała dzielnica uzyskała wygląd właściwy dla Warszawy wojennej: wzdłuż ulic rozrastały się bujnie kartofle, bób, fasola i pomidory, taka wiejska Warszawa wkroczyła w powstanie i taka pozostanie w mej pamięci. […] Przyszło powstanie. Sceną były tutaj kartofliska, pola owsa, krawędzie wielkich bloków. Chłopcy w długich butach i bryczesach, uzbrojeni tylko w rewolwery, tak małe, że mieściły się w dłoni, wołali »naprzód« i biegli ku fortom mokotowskim – a z nimi dziewczęta Warszawy, strojne, ondulowane dziewczęta wielkie w miłości, wspaniałe w bohaterstwie. Czas był parny. Pełzających między bruzdami kartofli żarły komary. Kule świetlne niemieckie pokrywały ich błyszczącym dachem. Spadł deszcz, przemoczył do nitki żywych, obmył umarłych”.
Na stronie obok o powstaniu pisze Andrzejewski: „Rok temu wzniesiono na ulicach Warszawy pierwsze barykady i w Śródmieściu, na Woli, na Starówce i na Żoliborzu padły pierwsze wystrzały. Chociaż oddzielony rokiem największych przemian, zbyt bliski i żywy jest dla nas ten pamiętny dzień 1 sierpnia, abyśmy go mogli powierzyć patosowi legendy. Sprawiedliwość przyszłych pokoleń różni się od sprawiedliwości świadków. Czas wiele zasklepia i upraszcza. Gniew ojców nie przechodzi niestępiony na synów i wnuków, a pamięć o dawnych, nie swoich cierpieniach odejmuje im dręczący wyraz. […] Nasza historia przekazuje nam dość wiele rosnących w legendę klęsk i grobów, wykopanych przez gwałt i przemoc. Od dwustu ponad lat każde polskie pokolenie składa w obronie godności własnej ofiarę krwi i zostawia po sobie własne mogiły. Poza Polską nie ma najprawdopodobniej na świecie drugiego narodu, gdzie by ginęli ludzie w imię tak wielkich i trwałych wartości, a spętani byli jednocześnie tak złą i błędną polityką”.
W tym roku obchodziliśmy 76. rocznicę wybuchu powstania. Tradycyjnie już w atmosferze sporu. Spadkobiercami powstańców coraz częściej czują się grupy, którym faszyzm wcale nie jest obcy. Ironia losu. Andrzejewski zauważa: „Nie nam, którzyśmy stracili – jedni stolicę, drudzy miasto rodzinne – kusić się o spokojny osąd tamtego dnia sprzed roku. Wszystko, co przeżywaliśmy wówczas, gdy Warszawa płonęła i gdy wśród jej ruin ginęli nasi najbliżsi, nasi przyjaciele, to wszystko jest w nas ciągle żywe, obolałe i niespokojne. Pamiętamy każdy z tamtych dni, jest przy nas ich nadzieja, ich szyderstwo, bunt i gorycz, i rozpacz, i także heroizm. […] Gdybyśmy w naszym stosunku do przeszłości mieli się rządzić kryteriami słuszności politycznych, musielibyśmy zburzyć wiele legend, a z niejednej mogiły zetrzeć znaki bohaterstwa i ofiary. Musielibyśmy wówczas często powtarzać: tu leżą ludzie, którzy oddali swoje życia niepotrzebnie. Jest w nas jednak głęboki, bardzo silny instynkt, który nie pozwala nam podjąć podobnego osądu”.
Putrament, pod pseudonimem Wincenty Bednarczuk, stwierdza z kolei: „Powstanie warszawskie jest zjawiskiem, które długo jeszcze będą badali historycy, zjawiskiem bardzo złożonym, trudnym do omówienia i oceny. W nim, jak w soczewce, skupiły się nasze narodowe wady i zalety. Działały w nim siły różne, często przeciwstawne. I jeżeli myślimy o tym powstaniu, musimy pamiętać o sprzecznościach, które je rozdzierały. Wyobraźmy sobie olbrzymi zbiornik wody, jakąś Porąbkę czy Rożnów. Ta woda sama w sobie ukrywa kolosalną siłę. Czego ta siła dokona? To zależy. Może stać się błogosławieństwem dla całego kraju, może zastąpić miliony rąk, może ogrzać i oświecić setki miast i wsi. Może też jednak zniszczyć ten kraj w gwałtownej, niepowstrzymanej powodzi. Może wreszcie spłynąć bezużytecznie. Wszystko zależy od tego, kto będzie kierował tą energią, jak się ją zużyje, w jakim celu”.
Słowa te napisano w 1945 r., w momencie, kiedy pamięć o powstaniu warszawskim była bardzo świeża. Zrównane z ziemią miasto było warszawską codziennością, a nie obrazkiem ze starej fotografii. Pamiętano twarze poległych i zamordowanych, pamiętano zapach martwych ciał, pamiętano też błędy dowództwa. Po co to było? – zastanawiali się ludzie. Czy coś to dało? Czy oni nie zginęli na marne?
W 1945 r. literaci cieszyli się też jeszcze pewną swobodą wypowiedzi, która wkrótce zniknęła, zastąpiona przez socrealistyczną jednomyślność. Wedle twardej stalinowskiej doktryny powstanie zostało uznane za godny potępienia reakcyjny podstęp. Było przecież politycznie wymierzone w Związek Radziecki, który miał być największym przyjacielem polskiego ludu. Jaki to był przyjaciel – szybko się okazało. I pewnie dlatego z dekady na dekadę, poza oficjalnym obiegiem, rósł mit powstania jako czystego, nieskazitelnego czynu, niezbędnego dla przetrwania polskiego ducha. Taki właśnie mit odziedziczyła III Rzeczpospolita.
„Czas wiele zasklepia i upraszcza” – przewidywał Andrzejewski.
Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!