Albumem „Hipokamp” gitarzysta Marek Napiórkowski świętuje trzydziestolecie twórczości. Przy okazji tej premiery muzyk opowiada o tym, jak zmieniła się dola polskiego jazzmana, o pożytkach z bycia sidemanem, graniu Bowiego, słowiańskiej tęsknicy i alternatywie, która stała się nagle mainstreamem.
Jan Błaszczak: Rozmawiamy przy ulicy Rozbrat – kilka numerów dalej znajduje się mieszkanie Tomasza Stańki. Przeprowadzałem z nim tam kiedyś wywiad, podczas którego powiedział mi, że ciągłe improwizowanie zmienia podejście do życia. Człowiek jest bardziej skory do popełniania błędów i podejmowania ryzyka. Mówię o tym w kontekście tytułu twojej najnowszej płyty Hipokamp, która odnosi się do budowy mózgu. Czy podpisałbyś się pod słowami Stańki?
Marek Napiórkowski: Powiedziałbym więcej: jazz i improwizacja zmieniły wszystko w moim życiu. Kiedyś byłem bardzo nieśmiałym człowiekiem – wzrastając z tą muzyką, nabrałem pewności siebie. Faktycznie, improwizacja w tym najbardziej inspirującym i istotnym wymiarze jest daniem sobie szansy na błąd. Pomyłkę, która jest czymś fantastycznym, bo może dać impuls do nowych zdarzeń, bo wymusza reakcję. Jest wyjściem poza strefę komfortu, jest podejmowaniem ryzyka. Jest taki piękny plakat Rafała Olbińskiego ilustrujący jedną z odsłon Jazz Jamboree. Przedstawia kelnera, który w prawej ręce trzyma tacę, na której stoi kelner trzymający tacę i tak dalej. Ten ciąg wychyla się coraz bardziej w prawą stronę, ale konstrukcja jednak się trzyma. Sądzę, że ten plakat dobrze obrazuje to, czym jest jazz.
Na czym w takim razie miałaby polegać nauka improwizacji?
Improwizacja jest procesem trudnym do&