Wdrapię się
i
Adam Zagajewski „Prawdziwe życie”, Wydawnictwo a5
Przemyślenia

Wdrapię się

Damian Piwowarczyk
Czyta się 4 minuty

Była kiedyś taka sonda uliczna Małgorzaty Halber, w której dziennikarka pytała przechodniów o muzyczne guiltly pleasure. Jeden z licznych zagajonych odpowiedział rozczulająco zażenowany, że zdarza mu się słuchać One Direction. Wszyscy gromko wybuchnęli śmiechem, sympatycznym i życzliwym, no bo dlaczego nie?

Niegroźny popik, w sam raz na śmieszkowanie i tępe nucenie na kacu. Gdyby Halber zrobiła wersję literacką, to byłoby mniej wesoło, zdaje się, gdyby trafiła na mnie. I nie mam tu na myśli swojej litanii parakryminałów podszywających się pod skandynawski egzystencjalny mrok czy innych wagonowych szmir albo swojej depresji. Rzecz w tym, że wiedziałbym, kogo wymienić, a i sytuację dociążyłbym jeszcze wzrokiem wbitym nie w ziemię, ale gdzieś na granicy płaszcza-skorupy, w okolicach nieciągłości Mihorovicia. Tak, najnowszy tom Adama Zagajewskiego czytałem z poczuciem czegoś w rodzaju czytelniczej dwubiegunówki: kołowrotek dyskomfortu i przyjemnego ukołysania, zadomowienia się i niewygody, zachwytu i tępej nudy. Problem w tym, że mechanika, która te reakcje napędza, to w znikomym stopniu zasługa tej poezji, a jednocześnie to ona jest tu winna.

Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka, ale zacznę od tego najbardziej osobistego i jednocześnie najbardziej palącego, który wymaga publicznego przepracowania. Będzie bolało. W 2010 r. na Festiwalu Miłosza, na który zjechał się cały parnas literacki, żeby konsolidować hierarchię, pojawiłem się i ja, skromny studencina aspirujący do miana czegoś na kształt literata-intelektualisty. I gniotąc czapkę w dłoni, poprosiłem Zagajewskiego o, a jakże, dedykację na Wierszach zebranych wydanych przez a5 w tym samym roku. Doszło do krótkiej wymiany zdań, po których pewnie wierciłem się do 4.00 nad ranem (no, może do 24.00), a z których dzisiaj pamiętam tylko tyle, że poeta docenił drogę, jaką pokonałem, bo jechałem pięć godzin pociągiem prosto z Lublina. „To się chwali” – przypieczętował rozmówkę, omiótł powłóczystym wzrokiem trochę mnie, a trochę to, co za mną i poszedł. Cokolwiek mam świadomość ryzyka tego typu wynurzeń w oceanie memów i morzu beki z wiecznie-prawie-noblisty, ale niech to będzie jasne: Zagajewskiego czytałem, Zagajewskim się wzruszałem, na Zagajewskiego czekałem, Zagajewski mi pomagał się układać ze światem, bo „nie są piekłem inni, kiedy mają czoło umyte przez sny”. Jego Improwizacja była wierszem, który stanowił dla mnie aparat niemalże poznawczy, przez który filtrowałem sobie błogo świat, mając poczucie, że i ja dostąpiłem Sztuki i Sensu. Byłem w tych wierszach swego czasu na tyle umoszczony, że znałem je na pamięć i gdyby to była sesja terapeutyczna w twardym psychoanalitycznym nurcie, to tutaj trzeba by skończyć, ale niech to się już wszystko dopełni. Jaki jest najnowszy tom Adama Zagajewskiego?

Taki sam – piszę to z pełną krytyczną odpowiedzialnością, bo cały sztafaż literacki, filozoficzny i egzystencjalny, mimo że mówi o sprawach ważnych, a delikatnych, jest zabetonowany od lat na amen. Nawet jeśli tu i ówdzie wciska się współczesność, to na zasadach właściwych dla tego poety, a ten przebywa wysoko. Tam nie dość, że powietrze rozrzedzone, to jeszcze niewiele widać, co się dzieje na dole. Jak ironia, to wiadomo, cieplutka i obita miękką patyną. Wiersze-pocztówki z Wenecji latem albo z Toskanii wczesną wiosną. Wszystko, czym można karmić przez następny rok wszystkich internetowych śmieszków. Rzucać im te kąski i patrzeć jak kalają „łąki, które pachną pamięcią”, rozszarpują „białe obłoki, które bawią się w nicość”, a na deser dziobią „winogrona, które pęcznieją z dumy”. Snują się te wiersze spokojnie i niespiesznie, leniwie zaprzęgając figury i zabiegi, które wszyscy znamy.

To nie jest zarzut, nikt przy zdrowych zmysłach, podkreślam, nikt nie oczekuje od Zagajewskiego ponowoczesnej refleksji, przeorganizowania idiomu poetyckiego albo ekstatycznych lingwistycznych ekscesów opukujących język z każdej strony. „Wiedzieliśmy, będzie tak samo, jak zawsze” – pisze w Prawdziwym życiu, a ja mogę tylko przytaknąć, rozczulając się nad moim Krakowem 2010 r. i przedwojennym Lwowem Zagajewskiego. Czytanie tej liryki to dla mnie trochę jako chodzenie po domu w dresach i na tym się zasadza mechanika mojego indywidualnego doświadczenia lektury wierszy Adama Zagajewskiego. Zadomowiłem się niechcący w paradoksie, który ufundowała mi trochę współczesność z ironią determinującą niedialektyczny kontakt ze światem albo (dlatego Hegel tak nienawidził romantyków) zwyczajne życiowe zgorzknienie i miazmaty powszechnych tendencji do śmieszkowania ze wszystkiego, niestety. Zagajewski jest wysoko, ale ja też chętnie się do niego wdrapię i otępiały od braku tlenu popatrzę na „słoneczniki o pomiętych twarzach”. Na zapisaną dedykację już nie spojrzę. Nie dam rady. Może na kolejnej sesji.

Czytaj również:

Najmniejsza kobieta świata
i
fot. Max Chiswick
Doznania

Najmniejsza kobieta świata

Clarice Lispector

W środkowym Kongu odkrył rzeczywiście najmniejszych Pigmejów świata. I – zupełnie jak szkatułka w szkatułce jeszcze jednej szkatułki – pośród najmniejszych Pigmejów świata znalazł się najmniejszy z najmniejszych Pigmejów świata, zgodnie – być może – z potrzebą Natury czasem odczuwającej przymus przekraczania samej siebie.

Pośród moskitów i spływających gorącą wilgocią drzew, pośród listowia o najbardziej leniwej zieleni Marcel Pretre stanął twarzą w twarz z kobietą o czterdziestu pięciu centymetrach wzrostu, dojrzałą, czarną, milczącą. „Czarną jak małpa”, poinformował prasę, i mieszkającą na czubku drzewa ze swym malutkim kochankiem. Zanurzona w parnych dzikich humorach, które wcześnie zaokrąglają owoce i nadają ich smakowi nieznośnej słodyczy, była brzemienna.

Czytaj dalej