Kluczem do szczęścia jest szczęście. Nie wdzięczność, pozytywne myślenie, pokora czy przeciwnie – przebojowość. Szczęście jest albo go nie ma, przychodzi, choć częściej nie.
Często dopiero potem, po czasie orientujemy się – jak grana przez Meryl Streep bohaterka Godzin, która wspomina poranek na plaży z czasów swojej młodości – że byliśmy szczęśliwi. Szczęście wcale nie musi łączyć się z komfortem, radością czy poczuciem spełnienia. Szczęście ma dynamikę łaski: nie można się o nie wystarać, wymodlić go ani o nie wykłócić. Ale można się wystarać o zadowolenie i tutaj już wdzięczność jest wdzięcznym tematem – jako konstruktywny mechanizm reagowania na rzeczywistość, który przy odrobinie samozaparcia można znakomicie wytrenować.
Przede wszystkim dlatego, że współczesna wdzięczność leży bardzo blisko uważności, czyli robienia jednej rzeczy naraz. Wdzięczność, rozumiana po części jako postawa akceptacji i doceniania tego, co jest, to etycznie podkręcony mindfulness – etycznie, bo zakłada jakieś „ty”, które jest za tę otaczającą rzeczywistość współodpowiedzialne, i skupia się na nim trochę tylko mniej uważnie niż na „ja”, które tej rzeczywistości doświadcza. Wdzięczność wyklucza zatem samotność, a przynajmniej obniża jej dotkliwość do akceptowalnego poziomu: siłą rzeczy nie możemy być sprawcami wszystkiego, za co jesteśmy wdzięczni, musi zatem istnieć jakieś „ty”, które ma realny, pozytywny wpływ na nasze życie, które – to niewykluczone – chce dla nas dobrze i któremu – to również możliwe – na nas zależy. Można przeżyć wesołe, komfortowe, często nawet pożyteczne życie w tej tęczowej bańce uważnej wdzięczności, z wyraźnie – i psychologicznie rzecz biorąc zupełnie prawidłowo – nakreśloną egocentryczną hierarchią ważności. „Większość ludzi prowadzi życie w cichej rozpaczy” – pisał Henry David Thoreau. Powyższy, wdzięczny, tryb inwestowania w duchowość może sprawić co najwyżej, że „cichą rozpacz” zastąpimy „niegłośnym zadowoleniem”.
To jest oczywiście bardzo dużo, a przynajmniej nie należy tym gardzić. Bańka komfortu w przebodźcowanym świecie to swego rodzaju błogosławieństwo, coś w rodzaju narożnika w ringu w trakcie ciężkiego bokserskiego starcia. Ale przecież nie wygramy meczu, tkwiąc w narożniku. Ta sama wdzięczność, odmiennie realizowana, może nas zaprowadzić na drogę do prawdziwego szczęścia – albo przynajmniej w jej grząskie okolice. Kiedy uprzejme „dziękuję” wobec świata wzbogacimy o mniej lub bardziej kategoryczne „co mogę dla ciebie zrobić w zamian”, kiedy narazimy się na odrzucenie czy śmieszność, chcąc odpłacić za otrzymane dobro, kiedy poważnie potraktujemy zobowiązania wypływające z faktu, że jest się jednym z 7 mld trybików wcale nie doskonałej, nie wiadomo ku czemu zmierzającej maszyny. Gotowość przyznania, że ktoś lub coś jest dla nas ważniejsze niż my sami, to miejsce odbicia przed skokiem w dal, wzwyż i o tyczce jednocześnie. Wiadomo, skok się może udać albo możemy skręcić kark, ale nie do przecenienia – moim zdaniem – jest to poczucie niedołężnej często, kontuzjogennej, bolesnej, uszczęśliwiającej transgresji.