Zdjęcie wykorzystane na tej okładce powstało latem 1960 r. nad Jeziorem Rożnowskim, w pobliżu Nowego Sącza. Wieś Rożnów była popularnym wśród redaktorów „Przekroju” miejscem wypoczynku, odkrytym przez fotografa Wojciecha Plewińskiego już w 1953 r., przy okazji pierwszego kursu żeglarskiego, który stał się początkiem jego wieloletniej pasji.
Miłość pana Plewińskiego do sportów wodnych znalazła swoje odbicie na stronach tygodnika, w którym regularnie pojawiały się sesje morskie, jeziorne, a nawet zalewowe. Tematyka ta witana była entuzjastycznie przez redaktora naczelnego Mariana Eilego, ponieważ doskonale współgrała z ówczesnymi możliwościami techniczno-drukarskimi, a konkretniej – z ich brakiem. Pan Plewiński dostarczał do redakcji fotografie czarno-białe, kolor nanoszono tuż przed drukiem. Archaiczna z dzisiejszej perspektywy technika oraz nędznej jakości papier narzucały ograniczenia, a w sposób mniej oczywisty wpłynęły na kształtowanie gustów czytelników „Przekroju”.
Woda stanowiła doskonałe tło. Błękity i turkusy pozwoliły zaistnieć pozostałym elementom kompozycji, o ile elementem tym nie była brunetka. Intensywny mahoń lub złocisty kasztan kobiecych pukli w druku zamieniał się w demoniczną, nieprzeniknioną czerń, niszczącą każdy kompozycyjny zamysł. Powiedzenie „Mężczyźni wolą blondynki” należałoby więc uzupełnić: „Mężczyźni i maszyny drukarskie wolą blondynki”, choć właściwie niewykluczone, że spowodowana tym faktem nieobecność brunetek w prasie lat 60. skłoniła nas do uznania, że męska część społeczeństwa preferuje blond, a tak naprawdę nie o gust się tu rozchodzi, lecz o tusz.
Brunetki nie zostały jednak całkowicie wyparte. Długie lata technicznej dyskryminacji przetrwały, stosując rozmaite techniki kamuflażu. W ruch szły peruki, chusty i inne nakrycia głowy. Na okładkowym zdjęciu, pod widocznym po lewej stronie kapeluszem i za gustownymi okularami przeciwsłonecznymi skrywa się kolejna z wielkich pasji fotografa Plewińskiego – małżonka. Po prawej stronie kompozycji, w bliźniaczej stylizacji, widzimy małżonkę wędkarza. Wędkarza, który wcale nie był wędkarzem, tylko skoczkiem narciarskim i chirurgiem. Wkrótce po uwiecznionym na zdjęciu letnim wypoczynku pan chirurg wykonał swój największy skok – przez zachodnią granicę. Małżonka towarzyszyła mu i tym razem. Wiemy tylko, że pierwszym przystankiem w drodze na Zachód były Niemcy, dalsze losy pary nie są nam znane.
Warto tu wspomnieć o wędkarzu prawdziwym, od którego wędka występująca na okładce została wypożyczona. Postać to słynna w rożnowskich kręgach wędkarskich, znana ze swych niezwykłych, jak na owe czasy, zachowań. Otóż właściciel wędki ryby łowił pasjami. Czynności tej oddawał się całym sobą, gdy tylko było to możliwe, szczęśliwie możliwe było to podobno często. Po wyłowieniu ryby wędkarz przyglądał się jej uważnie, niekiedy nawet ją mierzył i ważył, po czym… wrzucał z powrotem do jeziora. Współczesnym czytelnikom taka postawa może się nawet podobać, ale braciom w wędkarstwie i innym naocznym świadkom zachowanie to wydawało się zupełnie nielogiczne. Czyżby „Przekrojowy” wędkarz-rekwizytor wyprzedzał ideowo swój czas? Nie można tego wykluczyć, ale warto wspomnieć, że partnerka życiowa wędkarza, krakowska aktorka Marta Stebnicka, nie jadała ryb i nie tolerowała ich obecności we wspólnie zamieszkiwanym lokum.
Poza wędką Ludwik Jerzy Kern, bo o nim mowa, użyczał „Przekrojowi” swego talentu. Pisywał do pisma nieprzerwanie w latach 1948–2002. Redagował rubrykę Rozmaitości, publikował reportaże z Japonii, Indonezji i Wielkiej Brytanii, tłumaczył z angielskiego i francuskiego, pisywał recenzje, a przede wszystkim wiersze, m.in. utwór pod tytułem… Ryby.
Okładka ta nie była wyjątkiem, bo tematyka sportowo-rekreacyjna, ze szczególnym uwzględnieniem sportów wodnych, należała do stałych elementów pisma. Liczne okładki i fotorelacje zostały poświęcone żeglarstwu, kajakarstwu i nowemu wówczas w Polsce windsurfingowi. Myli się jednak ten, kto uzna na podstawie tych dowodów poszlakowych, że magazyn tworzyło grono zapalonych sportowców.
Popularnością wśród członków redakcji cieszyły się właściwie tylko dwie dyscypliny: pisanie i czytanie, istniały też podsekcje: paląca i pijąca, o składzie wymiennym i nienormowanym grafiku treningowym.
Pasjonatem i praktykiem sportu był właściwie tylko Wojciech Plewiński, najmłodszy w zespole. Marian Eile widział w Plewińskim posłańca przynoszącego informacje o trendach, nowinkach i modach wszelakich. Zaufał mu i pozwalał na realizację śmiałych nieraz tematów. Za każdym razem informował jednak młodego fotografa, że uważa temat za absolutnie niemożliwy do sfinalizowania. Plewiński z szacunkiem wysłuchiwał uwag redaktora naczelnego, po czym pojawiał się z gotowym materiałem, m.in. ze słynnymi „Przekrojowymi” kociakami – okładkowymi zdjęciami Beaty Tyszkiewicz, Anny Dymnej czy Teresy Tuszyńskiej.
Pomimo coraz bardziej napiętego grafiku naczelny fotograf tygodnika nadal niezwykle często odwiedzał Rożnów i spędzał tam z przyjaciółmi każdą wolną chwilę.
W rekordowym roku „wolne chwile” ułożyły się w ponad trzy miesiące. Początkowo spano w namiotach, później u chłopów, a jeszcze później zaczęto budować tam domy. W ten sposób miejsce letnich eskapad stało się z czasem domem kilkorga redaktorów „Przekroju”.