Wenecja: głos Wróblewskiego Wenecja: głos Wróblewskiego
i
Andrzej Wróblewski, „Szofer”, praca niedatowana, tusz, gwasz, papier, 90 × 127 cm, dzięki uprzejmości Starak Collection © Fundacja Andrzeja Wróblewskiego
Doznania

Wenecja: głos Wróblewskiego

Stach Szabłowski
Czyta się 15 minut

Hasło „Wenecja” może mieć różne odzewy. Na przykład „Biennale”. Albo „śmierć”. Oba pasują do postaci Andrzeja Wróblewskiego.

Trawiony obsesją na punkcie śmierci malarz nie żyje od blisko 70 lat; nie doczekał 30. urodzin. A jednak pozostaje nieśmiertelny w ten szczególny sposób, w jaki niektórzy artyści potrafią nigdy do końca nie umrzeć. A może raczej – nie tyle żyją wiecznie, ile powracają z zaświatów w coraz to nowych czasach i kontekstach.

Wróblewski wracał wielokrotnie. Teraz zrobił to w Wenecji, na wystawie pod tytułem In the First Person, która jest częścią 60. Biennale Sztuki.  

Prolog: Szofer

Zaraz po wejściu na wenecką wystawę Wróblewskiego stajemy naprzeciwko Niebieskiego szofera. A mówiąc dokładniej, znajdujemy się za plecami tytułowego kierowcy, jakbyśmy nie byli w galerii, lecz w prowadzonym przez niego autobusie. Pędzimy drogą biegnącą przez pusty pejzaż w stronę horyzontu, nad którym wisi ciężkie, czerwone niebo.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Artysta namalował ten obraz w 1948 r. Miał wówczas 21 lat. Młodzieńcza praca? Owszem, ale zarazem jedno z najwybitniejszych dzieł w dorobku Wróblewskiego – i w dziejach powojennego malarstwa polskiego w ogóle. Mijają dekady, a siła oddziaływania tego płótna nie słabnie; Niebieski szofer wciąż wiezie odbiorców w kierunku egzystencjalnego niepokoju, ku nowym interpretacjom.

Dokąd ten odwrócony do widza plecami widmowy kierowca zabiera nas dziś, w roku 2024, w Wenecji, na Biennale?

Takie okrutne, wspaniałe obrazy

Pod koniec wystawy In the First Person wyświetlany jest film z 2015 r. Wróblewski według Wajdy. W tamtym projekcie chodziło jednak o coś więcej niż tylko o interpretację sztuki jednego wybitnego artysty przez drugiego wielkiego twórcę. Pod koniec lat 40. Wajda i Wróblewski spotkali się na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, studiowali razem malarstwo. Dopiero co skończyła się wojna; zaczynał stalinowski terror.

W filmie Wajda zatrzymuje się przy obrazie, który dziś jest znany pod tytułem Rozstrzelanie VI (Rozstrzelanie z gestapowcem). Na pierwszym planie stoi człowiek w uniformie. Jest odwrócony do nas plecami, jego głowa nie mieści się w kadrze, ręka jest zasłonięta, ale wiemy, że trzyma w niej pistolet, że strzela. Jego ofiara ginie właśnie na naszych oczach – dosłownie rozpada się na dwie części. Jest cała błękitna. W tym kolorze Wróblewski zwykł ukazywać umarłych.

„Ten obraz Andrzeja Wróblewskiego zadecydował o moim życiu – mówi w filmie reżyser. – Pamiętam, przechodził w Akademii koło mnie i mówi: »Przyjdź do mnie, pokażę ci, jak maluję«. No i ja przyszedłem a on pokazał mi ten obraz. Kiedy go zobaczyłem, pomyślałem, że właściwie to, co ja chciałbym namalować, już zostało namalowane”.

Wajda nie został malarzem, wybrał kino. Ale nie zapomniał o Wróblewskim. Kiedy oglądam w Wenecji tamten dokument, przypomina mi się scena z filmu Wszystko na sprzedaż, który reżyser nakręcił w 1969 r. Andrzej Łapicki, który jest w tej opowieści porte parole samego Wajdy, podjeżdża z Beatą Tyszkiewicz pod galerię warszawskiego Związku Plastyków na Mazowieckiej. Wysiada z samochodu. Ona nie rusza się z siedzenia pasażerki:

„– Nie wejdziesz ze mną? – pyta Łapicki

– Nie, zostaję.

– Dlaczego?

– Widziałam te obrazy. Takie okrutne”.

W galerii odbywa się wystawa Andrzeja Wróblewskiego. Łapicki błądzi między obrazami; pięknie nakręcona scena! Potem, kiedy oboje z Tyszkiewicz jadą w milczeniu autem o zachodzie słońca, fragmenty przedstawień malarza powracają niczym powidoki majaczące przed oczyma bohatera.

A jeszcze później siedzą w samochodzie zaparkowanym w lesie, w ciemności i wracają w rozmowie do wystawy:

„Miałaś rację, to są okrutne obrazy, bezwzględne – mówi Łapicki, ale dodaje, że jednocześnie są najważniejszym głosem pokolenia.

Na ten głos odpowiadać będą również następne generacje polskich artystów.

W początkach lat 80. autora Rozstrzelań odkrywają dla siebie młodzi malarze z warszawskiej Gruppy – polscy „nowi dzicy”, ekspresjoniści, którzy w artystyczną dorosłość wchodzili w czasie stanu wojennego.

Pod koniec lat 90. swoje wnioski z inspiracji Wróblewskim wyciągają twórcy grupy Ładnie, Wilhelm Sasnal, Rafał Bujnowski i Marcin Maciejowski, pokoleniowi malarze czasów transformacji.

W 2008 r. dwaj kolekcjonerzy, Krzysztof Masiewicz i Piotr Bazylko, organizują w warszawskiej galerii Program wystawę Tribute to Wróblewski; większość spośród artystów i artystek biorących w niej udział jest wówczas bardzo młoda; to generacja twórców, która studiowała, kiedy Sasnal i jego koledzy byli już sławni.

Trzy lata później Masiewicz i Bazylko wydają książkę Sztuka musi działać! Rozmowy o Andrzeju Wróblewskim. Autorzy dyskutują o malarzu z artystami różnych generacji: od Wojciecha Fangora i Mirosława Bałki przez Wojciecha Bąkowskiego po Różę Litwę i Jakuba Juliana Ziółkowskiego. 

W 2023 r. w Muzeum Narodowym w Lublinie odbyła się wystawa Wróblewski i po… Sztuka realizmu bezpośredniego, na której dzieła malarza zestawiono z pracami kilkudziesięciu artystek i artystów.

O Wróblewskim nie da się zapomnieć, nie sposób się do niego nie odnosić i w Polsce trudno dyskutować o sztuce, zwłaszcza o malarstwie, nie przywołując jego nazwiska. A na świecie? A w Wenecji? Czy Wróblewskiego da się przetłumaczyć z polskiego na globalny język sztuki?

Andrzej Wróblewski, „Szofer”, praca niedatowana, tusz, gwasz, papier, 90 × 127 cm dzięki uprzejmości Starak Collection © Fundacja Andrzeja Wróblewskiego

Wróblewski international

Prace Wróblewskiego były już pokazywane w Wenecji – w 1959 r., na wystawie zbiorowej Mostra di Pittura Polacca Contemporanea (wł. Dzieła współczesnej sztuki polskiej). Czy ktoś je wówczas zapamiętał? W tamtym czasie malarz był dopiero odkrywany przez szerszą publiczność nawet w Polsce. W roku 1958 Zachęta zaprezentowała pośmiertną retrospektywę jego prac. Za życia miał tylko jedną wystawę indywidualną – w 1956 r., w Klubie Związku Literatów Polskich; udało się ją zorganizować dzięki pomocy Andrzeja Wajdy.

W dodatku żaden artysta tworzący w latach zimnej wojny za żelazną kurtyną nie miał praktycznie szans na międzynarodowe zaistnienie. Wróblewski nie zdecydował się wyemigrować na Zachód, za to w marcu 1957 r. wyruszył w Tatry na wyprawę, z której już nie wrócił.

Na światową karierę jego sztuka musiała poczekać do XXI w. Projekt In the First Person wpisuje się w szersze, międzynarodowe działania wokół Wróblewskiego oparte na przekonaniu, że to zbyt niepowtarzalny artysta, aby jego dorobek pozostawał zamknięty w granicach historii sztuki polskiej.

Wystawa została zorganizowana przez Fundację Rodziny Staraków, jednych z najważniejszych kolekcjonerów sztuki nowoczesnej i współczesnej w Polsce. Wróblewski zajmuje w ich zbiorach specjalne miejsce. Zgromadzili ponad 70 prac malarza – obrazów, gwaszy, szkiców i rysunków. To największy zespół dzieł autora Rozstrzelań znajdujący się w prywatnych rękach. Ten unikatowy zbiór, uzupełniony przez wypożyczenia z kolekcji muzealnych, stanowi fundament In the First Person.

 

Wystawa Andrzeja Wróblewskiego na Biennale 2024 w Wenecji, materiały prasowe Fundacja Rodziny Staraków

Biennale, na którym ustalane są trendy i aktualne dyskursy globalnej sztuki, jest doskonałym forum wypracowywania międzynarodowej pozycji i rozpoznawalności artystów. I oczywiście zarazem jednym z najtrudniejszych, w czasie Biennale do Wenecji sztukę zwozi się dosłownie tonami. Publiczność wydarzenia jest ogromna, ale konkurujący o jej uwagę aktorzy świata sztuki są proporcjonalnie liczni.

W tym kontekście miejsce na wystawę Wróblewskiego – co warte podkreślenia, znalazła się ona w oficjalnym programie Biennale – wybrano idealnie. Prace malarza zostały pokazane w przestrzeniach znajdujących się w kompleksie renesansowych gmachów Procuratie Vecchie, które z trzech stron okalają plac św. Marka. Rocznie odwiedza go 30 mln ludzi. W mieście, w którego labiryntach przyjezdni co chwila się gubią, nie ma miejsca łatwiejszego do znalezienia, a także bardziej ikonicznego i częściej pojawiającego się jako tło publikowanych na Instagramie fotograficznych pamiątek z weneckich wycieczek.

Przejście z placu św. Marka na wystawę Wróblewskiego jest jak portal do innego świata. Przychodzimy ze zgiełku turystycznego pandemonium i wkraczamy w przestrzeń ciszy wypełnioną specyficznym napięciem. Charyzma Wróblewskiego działa już od pierwszej sali; wystarczy kilka prac, żeby poczuć, że spotkaliśmy się z malarzem, dla którego sztuka była grą o najwyższą stawkę.

 In the First Person nie jest klasyczną retrospektywą. Owszem, znajdziemy tu przykłady ze wszystkich najważniejszych serii, nad którymi pracował Wróblewski. Są więc Ukrzesłowienia, Nagrobki, Szoferzy, Kolejki i oczywiście Rozstrzelania. Kuratorka Ania Muszyńska nie daje jednak chronologicznego, historyczno-sztucznego wykładu na temat twórczości malarza. Konstruuje raczej opowieść, w której wybrzmieć ma głos artysty; nie przypadkiem tytuł projektu w polskim tłumaczeniu to: W pierwszej osobie.

Wystawa Andrzeja Wróblewskiego na Biennale 2024 w Wenecji, materiały prasowe Fundacja Rodziny Staraków

Kim zatem jest protagonista tej historii? To bohater dramatu, a nawet figura tragiczna. Wróblewski szuka w obrazie prawdy, „realizmu bezpośredniego”, który jest czymś znacznie więcej niż wiernym przedstawieniem rzeczywistości; chodzi o dotknięcie istoty egzystencji. Na czym ona jednak polega? Czy należy szukać jej w życiu, w prywatnym doświadczeniu, w codzienności – czy raczej w rzeczywistości społecznej, w historii i, przede wszystkim, w śmierci?

W Wenecji, wyraźniej niż na którejkolwiek poświęconej Wróblewskiemu wystawie, jaką miałem dotąd okazję zobaczyć, widać w jak wnikliwy i wrażliwy sposób ten młody mężczyzna przedstawiał kobiety. Są wśród nich te, których pożądał, i ta, którą kochał – żona Teresa Wróblewska, jego najważniejsza modelka i muza. Na innych obrazach, pochodzących z okresu, w którym artysta usiłował wtłoczyć swoją twórczość w ramę doktryny socrealizmu, pojawiają się robotnice, kobiety pracujące, czekające w kolejkach, podtrzymujące gmach codzienności. I są oczywiście słynne Matki (Antyfaszystki) z 1955 r., bo dla Wróblewskiego macierzyństwo było formą antyfaszyzmu, pojętego jako opór wobec przemocy, zła i śmierci.

A przecież ta ostatnia jest w sztuce Wróblewskiego wszechobecna. W grę wchodzą tu oczywiście traumatyczne przeżycia z czasów okupacji, którym artysta dał wyraz w okrutnych, bezwzględnych Rozstrzelaniach, ale refleksja na temat spraw ostatecznych w jego twórczości wykracza poza kontekst wojny. Wróblewski kocha życie, to widać w zmysłowości jego prac, w miłości do koloru, światła i piękna, a mimo to – a może właśnie dlatego – klucza do zagadki egzystencji szuka w śmierci. Świat, który przedstawia, zaludniony jest w równym stopniu przez żywych, co przez widma.

Wystawa Andrzeja Wróblewskiego na Biennale 2024 w Wenecji, materiały prasowe Fundacja Rodziny Staraków

Źródło siły Wróblewskiego leży w rozdarciu między skrajnościami, w dialektyce abstrakcji i figuracji, indywidualizmu i poczucia obowiązku wobec społeczeństwa, a także, last but not least, właśnie w dialektyce życia i śmierci. Pomiędzy tymi biegunami znajduje się pełnia ludzkiego doświadczenia, którą artysta tak gorączkowo starał się uchwycić w obrazach – jakby przeczuwał, że nie ma zbyt wiele czasu.

Głos Wróblewskiego, mówiącego „w pierwszej osobie” o najważniejszych sprawach, potrafi wejść w głęboki rezonans ze świadomością odbiorcy, który zechce się weń wsłuchać. A jak wybrzmiewa i na ile jest słyszalny w Wenecji, na tle debaty o sztuce, która toczy się na Biennale?

Wróblewski, rdzenność i globalne Południe

„Foreigners everywhere” – cudzoziemcy wszędzie; tak brzmi hasło 60. Biennale, sformułowane przez Adriana Pedrosę, kuratora wystawy głównej weneckiej imprezy.

Wszyscy bywamy cudzoziemcami, w jakimś sensie wszyscy nimi jesteśmy i sama Wenecja, w której o tym rozmawiamy, dosłownie pęka w szwach od cudzoziemców: turystów, uchodźców, gastarbeiterów. Wenecjanina w tym tłumie znaleźć trudno.

Temat jest więc uniwersalny, ale Adriano Pedrosa, Brazylijczyk z São Paolo, podkreśla, że jest pierwszym kuratorem weneckiego przeglądu, który pochodzi z globalnego Południa oraz wciąż tam mieszka. I występuje w jego imieniu. Wśród rekordowej liczby 331 artystów, artystek i kolektywów pokazanych na wystawie głównej znakomita większość pochodzi z Ameryki Południowej, Afryki i południowej Azji.

Słowem kluczem 60. edycji Biennale jest indigenous – „rdzenny”. Pedrosa szczególną uwagę poświęca artystkom i artystom należącym do Pierwszych Narodów, które w różnych częściach świata zostały skolonizowane przez Europejczyków, stając się obcymi na własnej ziemi. Wielu komisarzy pawilonów narodowych poszło w ślady kuratora wystawy głównej; rdzennych twórców i twórczynie prezentują m.in. Brazylia (której pawilon na czas Biennale przemianowany został na Hãhãwpuá Pavilion), Dania, Boliwia, USA. Nagrodę Złotego Lwa dla najlepszej pracy na wystawie głównej otrzymał kolektyw Maataho, tworzony przez maoryskie artystki z Nowej Zelandii. Laury w kategorii wystaw narodowych zdobyła Australia za projekt Archiego Moore’a. Artysta podkreśla jednak, że w Wenecji nie reprezentuje państwa, w którym mieszka, lecz aborygeńską społeczność, do której sam należy.

Na Biennale trwa więc operacja dekolonizacji artystycznej wyobraźni. Dawną linię podziału świata na Wschód i Zachód zastępuje oś Północ–Południe.

Mogłoby się wydawać, że taki artysta jak Wróblewski – biały mężczyzna z Europy (Środkowej, ale jednak), tworzący w latach 50. XX w. – znajduje się na peryferiach geografii zainteresowań obecnej edycji Biennale, na której odbywa się regulowanie symbolicznych rachunków między dawnymi kolonizatorami a tymi, którzy byli kolonizowani. A jednak sztuka polskiego malarza w nieoczywisty, ale przez to właśnie ciekawy sposób wpisuje się w dyskurs „Foreigners everywhere”. Globalny kontekst Biennale i rozszerzenie jego pola uwagi poza europocentryczną perspektywę nie tyle zostawia Wróblewskiego na marginesie dyskusji, ile wydobywa, wyraźniej niż kiedykolwiek, uniwersalny i ponadczasowy charakter jego dzieła.

W świadectwie wojennej traumy, której dawał wyraz w swojej sztuce, słyszymy echo doświadczeń będących udziałem ofiar współczesnych konfliktów. W biografii urodzonego w Wilnie malarza, który znalazł się po wojnie w Krakowie jako uchodźca i przesiedleniec, odbijają się losy tych, którzy dziś są zmuszeni do migrowania, stracili swoje domy i małe ojczyzny. Wykorzenienie i poczucie straty Wróblewskiego mają wymiar tak aktualny, jakby jego obrazy zostały namalowane przed chwilą, a nie kilka dekad temu.

Przedawnieniu nie uległ także trawiący malarza niepokój. Do najbardziej poruszających prac na wystawie należy apokaliptyczny, niesamowity Cień Hiroszimy. To jeden z ostatnich obrazów artysty; Wróblewski namalował go w 1957 r., tuż przed śmiercią. Testament? Memento? Wróblewski, naznaczony wspomnieniem jednego światowego konfliktu, żył w cieniu groźby wybuchu kolejnego, którego w latach zimnej wojny należało się spodziewać w każdej chwili. I znów – czy po 70 latach nie znajdujemy się w podobnym momencie?

Oglądany w Wenecji, w 2024 r., Wróblewski okazuje się nam zaskakująco bliski w niepokoju, zwątpieniu i grozie, którą przepełniała go egzystencja, ale również w pochwale życia i świata, który przedstawiał w obrazach po swojemu, czyli dialektycznie: bezwzględnie szczerze, ale jednocześnie z miłością.


Andrzej Wróblewski (1927–1957). In the First Person. 
Wydarzenie towarzyszące 60. Międzynarodowej Wystawie Sztuki – La Biennale di Venezia
Organizator: Fundacja Rodziny Staraków
Kuratorka: Ania Muszyńska     
Procuratie Vecchie, Piazza San Marco 139–153A, Wenecja, 20 kwietnia – 24 listopada 2024       

Czytaj również:

Antroposceny Antroposceny
i
Irmina Rusicka, „Grób dla mamy” (druk pigmentowy, papier muzealny), 2021 r.
Przemyślenia

Antroposceny

Stach Szabłowski

Planeta jest jedna, a ludzi na niej – osiem miliardów. Niektórzy z nich są artystami zastanawiającymi się niedawno w Zielonej Górze, jak odnowić przyjaźń i ustanowić poprawne stosunki z Ziemią.

Pewnego niewiarygodnie cie­p­łego i słonecznego listopadowego dnia demografowie ogłosili, że rzesza mieszkających na Ziemi ludzi właśnie przekroczyła 8 mld. Ta szczęśliwa albo, jak kto woli, hiobowa wieść zastała mnie w drodze do Zielonej Góry. Przypadek? Nie sądzę. Jechałem tam na biennale, które poświęcono renegocjowaniu stosunków między ludźmi a Ziemią. Jest nas 8 mld, a Ziemia tylko jedna; dysponując taką przewagą, możemy sobie pozwolić na prowadzenie pertraktacji z pozycji siły. I to właśnie robimy, choć jest to siła drwala energicznie piłującego gałąź, na której się rozsiadł.

Czytaj dalej