Hasło „Wenecja” może mieć różne odzewy. Na przykład „Biennale”. Albo „śmierć”. Oba pasują do postaci Andrzeja Wróblewskiego.
Trawiony obsesją na punkcie śmierci malarz nie żyje od blisko 70 lat; nie doczekał 30. urodzin. A jednak pozostaje nieśmiertelny w ten szczególny sposób, w jaki niektórzy artyści potrafią nigdy do końca nie umrzeć. A może raczej – nie tyle żyją wiecznie, ile powracają z zaświatów w coraz to nowych czasach i kontekstach.
Wróblewski wracał wielokrotnie. Teraz zrobił to w Wenecji, na wystawie pod tytułem In the First Person, która jest częścią 60. Biennale Sztuki.
Prolog: Szofer
Zaraz po wejściu na wenecką wystawę Wróblewskiego stajemy naprzeciwko Niebieskiego szofera. A mówiąc dokładniej, znajdujemy się za plecami tytułowego kierowcy, jakbyśmy nie byli w galerii, lecz w prowadzonym przez niego autobusie. Pędzimy drogą biegnącą przez pusty pejzaż w stronę horyzontu, nad którym wisi ciężkie, czerwone niebo.
Artysta namalował ten obraz w 1948 r. Miał wówczas 21 lat. Młodzieńcza praca? Owszem, ale zarazem jedno z najwybitniejszych dzieł w dorobku Wróblewskiego – i w dziejach powojennego malarstwa polskiego w ogóle. Mijają dekady, a siła oddziaływania tego płótna nie słabnie; Niebieski szofer wciąż wiezie odbiorców w kierunku egzystencjalnego niepokoju, ku nowym interpretacjom.
Dokąd ten odwrócony do widza plecami widmowy kierowca zabiera nas dziś, w roku 2024, w Wenecji, na Biennale?
Takie okrutne, wspaniałe obrazy
Pod koniec wystawy In the First Person wyświetlany jest film z 2015 r. Wróblewski według Wajdy. W tamtym projekcie chodziło