Wziąłem z półki książkę Hobbit, czyli tam i z powrotem niejakiego Tolkiena. Nie pamiętam, kto mi ją kiedyś podarował. Może Mimbla. Mam ją już sporo lat, a jakoś nigdy do niej nie zajrzałem. Dziś rano, odkurzając półkę, zobaczyłem jej tytuł i on mnie przyciągnął. „Tam i z powrotem” – czyżby książka była o jakiejś wędrówce?
Sympatyczny ten Bilbo. Przypomina mi trochę Ryjka (choć bez chciwości).
Tylu gości naraz, no, no. Jak w Domu Muminków czasami. Tylko krasnoludy więcej jedzą.
Gandalf wie, co dobre – podróżować, fajkę zapalić. Tylko na harmonijce nie gra.
Przerwałem czytanie zagadek z Gollumem. Za duże nerwy.
Uff! Jak dobrze, że orły ich uratowały!
Smaug robi wrażenie. Ciekawe, czy dałby radę spalić Bukę, czy też Buka zamroziłaby jego ogień? Na dwoje babka wróżyła.
Thorinie, Thorinie, po co to szaleństwo?
No i po wszystkim. Przeczytałem ostatnią stronę, podniosłem głowę znad książki i zobaczyłem, że za oknem już ciemno.
Zastanawia mnie jedna rzecz – w książkach tego typu zawsze do podróży dodają różne mrożące krew w żyłach przygody. Jakby nie wierzyli, że sama wędrówka wystarczy. A przecież wystarczy. Tak czy owak – czytało się świetnie. No i te ilustracje – naprawdę znakomite!
Pora spać. Ciekawe, czy przyśni mi się coś z Hobbita. Oby nie pająki.